Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 4. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 4. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 27 czerwca 2013

Antologia – „Magnetyzm”

Zgodnie z opisem wydawcy motywem przewodnim antologii ma być siła nieodparcie popychająca ku sobie bohaterów, mimo to teksty są bardzo różnorodne i jedynym sposobem na oddanie im pełnej sprawiedliwości jest omówienie każdego z osobna.


„Klucznik” – Aleksandra „Rizu” Kapała

Damiana nawiedza niezwykle realistyczny sen, w którym dziwaczne indywiduum niewiedzące co to takiego kanapka, prosi o przechowanie pewnego klucza. Rzeczywiście, gdy następnego dnia chłopak zwleka się z łóżka, znajduje tajemniczy przedmiot, lecz uznaje go za prezent od młodszej siostry. Następnej nocy znów ma sen, tym razem znacznie mniej przyjemny. Na dodatek wkrótce wizja okazuje się być czymś więcej niż zwykłym nocnym koszmarem. Dalej to, co zwykle: walka ze złem, świat do uratowania, wielka miłość i tym podobne. Na szczęście bez kiczowatego happy endu.

Na pierwszy rzut oka, styl, którym pisane jest opowiadanie, wygląda poprawnie, ale… Cóż, czytając, trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy tu do czynienia nie ze zwartą całością, a ciągiem przypadkowych zdań. Trudno to określić inaczej, po prostu jedna wypowiedź w żaden widoczny sposób nie nawiązuje do drugiej. W rezultacie bardzo trudno jest śledzić rozwój akcji, a nawet w ogóle przejmować się losem bohaterów. Sytuacja zaczyna się poprawiać mniej więcej od połowy opowieści, jednak poziom, który można by określić jako „zdatny do czytania”, osiąga dopiero na kilka stron przed końcem. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniają: „wpadki” przy odmianie przez przypadki (np. „nie większy od opuszki” zamiast „od opuszka”), brak przecinków (najczęściej w sąsiedztwie imiesłowów) oraz liczne kolokwializmy pojawiające się w najmniej oczekiwanych momentach. Co więcej, autorka zdaje się przejawiać pewną awersję do podmiotu domyślnego, w wyniku czego w każdym niemal zdaniu raczy czytelników całą hordą zaimków osobowych, tudzież rzeczowników. Aha, no i nie zapominajmy jeszcze o wszechobecnych zaimkach dzierżawczych, które to objawiają takie niesłychane prawdy, jak fakt, iż bohater odzyskał panowanie nad swoim, a nie cudzym ciałem. Wszystko to sprawia, że o lekturze „Klucznika” da się powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest przyjemnością.

„Szkarłat w jego oczach” – Szehina

Na obrzeżach miasta, obok anemicznego zagajnika, stoi samotne, wzniesione z czarnego kamienia domostwo. Mieszkają w nim strażnicy – cieszący się wyjątkowo złą sławą pogromcy demonów. Ponoć zostali skażeni przez kontakt z piekielnymi istotami i teraz wydzielają trujący odór, a sam ich dotyk może zniszczyć ludzką duszę. Takie oto straszne historie opowiada sobie okoliczna dzieciarnia zabawiająca się obrzucaniem upiornego domu kamieniami. Pewnego dnia dziewięcioletni Keries, chcąc zaimponować kolegom, postanawia pójść krok dalej i zapukać do drzwi. Nie ma pojęcia, że ta decyzja na zawsze odmieni jego życie.

Muszę przyznać, pomysł bardzo ciekawy, ale… Początek jest naprawdę bardzo dobry, lecz później, niestety, akcja traci na oryginalności i stosunkowo łatwo można przewidzieć, jak się dalej potoczy. Wiele do życzenia pozostawia także język, którym napisano opowiadanie. Przywodzi na myśl wypracowanie z języka polskiego: jest poprawny, ale nic więcej. Chociaż nawet z tą poprawnością czasami bywa nie najlepiej. W zdaniach wielokrotnie złożonych pojawiają się problemy z odmianą rzeczowników oraz, nie wiedzieć czemu, średnio co dziesiąte słowo pisane jest przez myślnik (tem-peratury, zachowa-łem, spoj-rzenie, bie-giem – to zaledwie kilka przykładów). Ponadto autorce zdarza się niekiedy „przeskakiwać” z czasu przeszłego na teraźniejszy. Reszta, jak już mówiłam, jest z na ogół poprawna, ale pisana językiem nieciekawym i sztywnym.

„System” – Danuta „Kaamos” Miklaszewska

Azrael to Anioł Śmierci. Od eonów przemierza świat, zbierając dusze śmiertelników i odsyłając je, a to do nieba, a to do piekła. Jako że roboty z tym trochę dużo, podzielił się na wiele fragmentów zarządzanych przez jedną, wspólną jaźń. Czy można więc się dziwić, że jest „troszeczkę” dziwny? Zwykle trzyma się na uboczu, dlatego mieszkańcy Rajskiego Ogrodu nie posiadają się ze zdziwienia, gdy pewnego dnia przybywa, aby prosić o pomoc samego archanioła Gabriela. Jakie są prawdziwe motywy Azraela? Czy aby na pewno chodzi mu jedynie o pozbycie się uciążliwego wampira?

Styl, jakim napisano „System”, prezentuje się bardzo dobrze (zwłaszcza na tle poprzednich tekstów). Jednak fabuła – za wyjątkiem intrygującego początku – to seks i przemoc, przemoc i seks, i nic więcej. Co z tego, że Anioła Śmierci oraz kierującą nim „zerojedynkową” logikę przedstawiono bardzo ciekawie, skoro jedynym celem opowiadania jest zaprezentowanie seksualnych fantazji autorki? Względem ostrzeżenia, owe fantazje nie dość, że sadomasochistyczne, to jeszcze z elementami nekrofilii. (Czy to w ogóle jest w naszym kraju legalne?) Chyba do końca życia nie zapomnę tych palców szkieletu wpychanych w… „System” z czystym sumieniem polecam wszystkim miłośnikom przemocy seksualnej.

„Seven Days To The Wolves” – Katarzyna „Ariel” Moch

Nikt nie wie, dlaczego ulegają przemianie. Rodzą się w zwykłych ludzkich rodzinach, sami również niczym się nie wyróżniają… aż do okresu dojrzewania, kiedy to zaczynają im rosnąć pazury, kły, a często i ogony. Wilki, bo tak sami siebie nazywają, mają do wyboru jedną z czterech dróg, mogą: pozostać między ludźmi i cierpliwie znosić szykany, próbować jakoś ukryć swoje „wilkowstwo”, dać się zamknąć w Rezerwacie – specjalnej instytucji zajmującej się „resocjalizacją” – lub udać się do lasu, gdzie mieszkają całe watahy „odmieńców”. Jedną z owych wilczych grup jest wataha Czcionki. Jej członkowie, chociaż pozbawieni takich wygód jak lodówki oraz Internet, żyją sobie całkiem wygodnie. Niestety, sielankę przerywa przybycie Myśliwych poszukujących zbiegów z Rezerwatu. Teraz całej watasze grozi internowanie oraz przymusowy, niezwykle brutalny proces resocjalizacji, kończący się ucięciem ogona.

„Seven Days To The Wolves” to jedno z tych opowiadań, które już od pierwszej strony albo się kocha, albo nienawidzi. Autorka zdecydowała się na bardzo ryzykowne posunięcie i cały tekst napisała stylem potocznym „okraszonym” niemałą ilością kolokwializmów. Chociaż nie jestem miłośniczką takiej stylizacji, muszę przyznać, że Moch stosują ją bardzo umiejętnie. Obranej konwencji trzyma się konsekwentnie, ani razu nie „wypadając z rytmu”. Lekki styl doskonale pasuje do historii, która, chociaż posiadająca zadatki na prawdziwy dramat, zostaje celowo opowiedziana z przymrużeniem oka. Dlatego tekst można potraktować zarówno jako nieco absurdalną, humorystyczną opowiastkę, jak i dopatrzeć się w nim drugiego dna. Nietrudno się zorientować, że wataha Wilków, pomimo całej fantastycznej otoczki, to tak naprawdę nieco wyidealizowany obraz społeczności gejowskiej, zaś w Rezerwatach oraz stosowanych w nich metodach resocjalizacji można dopatrzeć się analogii do ośrodków „leczenia” homoseksualizmu, których utworzenia kilka lat temu domagała się pewna pani polityk. I tak oto prosta „historyjka-komedyjka” zmienia się w ostrą krytykę homofobii, a ja z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że „Seven Days To The Wolves” jest zarazem najlżejszym i – paradoksalnie – najambitniejszym opowiadaniem w antologii.

„Frigore Sanguis” – Arwi Michaelis

Nie widzę sensu w streszczaniu fabuły tego opowiadania, gdyż nawet sama autorka uznała ją za nieistotną. Akcja istnieje jedynie do momentu, gdy para głównych bohaterów idzie ze sobą do łóżka. Po nader szczegółowym opisaniu, co w owym łóżku się działo, Moch stwierdza, że wszystko godne uwagi już zostało opisane i postanawia historię jak najszybciej zakończyć. W rezultacie próba przywołania Władcy Piekieł oraz wielka bitwa, od której zależą losy świata, zostały opisanie mniej więcej tak: „A potem ci dobrzy pokonali tych złych. Koniec.”

„Echa” – Moliner

Wiele lat temu para młodych ludzi wspięła się na wzgórze, aby posłuchać „najlepszego echa w Gorzowie”. Dziś ona jest przykuta do łóżka, a on nie został pisarzem. Czy ich życie zdoła odmienić pojawienie się Stefana – młodego człowieka obdarzonego ogromnym talentem literackim? Spoiler: nie.

Echa to lament. Kilkudziesięciostronicowa skarga na bezsens oraz ogólną szarość życia, na rzeczywistość, która niszczy marzenia, talenty, a nawet emocje. Jeśli ktoś podziela uczucia żywione przez bohaterów, odnajdzie tutaj siebie, a opowieść głęboko go wzruszy. Jednak dla reszty ludzkości tekst może okazać się raczej nużący. Na uwagę zasługuje styl autorki, która nie boi się eksperymentować z językiem, konwencjami oraz sposobami narracji.

„Po prostu zaparz mi herbatę” – Yerba Mate

Łukasz zdaje się być najprzeciętniejszym człowiekiem na świecie. Do czasu. Nieoczekiwane spotkanie z Agnieszką – dawną nauczycielką rysunku, przypomina mu o tym, kim był kiedyś. „Czy jesteś szczęśliwy?” – jedno niewinne pytanie, tylko tyle potrzeba, aby nieodwracalnie zburzyć spokój chłopaka. Czy starczy mu odwagi, aby wreszcie przestać się okłamywać i zacząć walczyć o to, na czym naprawdę mu zależy?

Już na pierwszy rzut oka widać, że autorka świetnie się bawiła, pisząc opowiadanie. Tak dobrze, że nie mogła się powstrzymać przed parokrotnym popadaniem w dłużyznę. Jeśli jednak pominie się tą drobną niedoskonałość (czyli „przeskoczy” kilka akapitów), „Po prostu…” jest ciekawą lekturą. W sposób lekki, a często nawet zabawny, opowiada o sprawach niezwykle ważnych i uniwersalnych, jakimi są bycie sobą, umiejętność pogodzenia się z własną innością oraz lęk przed podjęciem ryzyka. Bohaterowie są sympatyczni i łatwo ich polubić. Rozterki Łukasza przedstawiono realistycznie i zarazem ciekawie, bez kiczowatego melodramatyzmu, zaś umiejętnie napisane otwarte zakończenie zadowoli nawet najbardziej wybrednych czytelników. Tekstowi należy się również duży plus za nowe spojrzenie na kwestię tożsamości oraz uniknięcie popadania w schematy i stereotypy.


Podsumowując, antologię „Magnetyzm” bardzo ciężko jest jednoznacznie ocenić. Dlatego każdy czytelnik powinien sam zdecydować, czy dla opisanych powyżej opowiadań warto kupować książkę. Nim jednak zakończę recenzję, muszę wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Chociaż starałam się tego nie akcentować, wszystkie teksty zawarte w zbiorze opowiadają o relacjach homoseksualnych (a dokładniej męsko-męskich). Czy ktoś poza mną zastanawia się, dlaczego autorkami są wyłącznie młode dziewczęta?

Ocena: :star::star::star::star::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty:


Recenzja oryginalnie opublikowana w miesięczniku LIBERTAS nr 57 - luty 2013, ISSN: 1689-6688

Adrianna Wiśniewska – „Zefir. Opowiadania”

Antologia „Zefir. Opowiadania” zawiera teksty wyłącznie jednej pisarki. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby autorka – Adrianna Wiśniewska – była osobą chociaż odrobinę bardziej doświadczoną. Uwaga! Przedawkowanie zawartego w książce ponuractwa może grozić chandrą, długotrwałą depresją oraz myślami samobójczymi.
 
„Zefir. Opowiadania” to – jak już sama nazwa wskazuje – zbiór opowiadań. Co jednak z tym wszystkim ma wspólnego zefir? Po przeczytaniu całego tomu nasuwają się różne określenia: chandra, dekadentyzm, nihilizm, ale ciepły, wilgotny wiatr wiejący od zachodu? Nie, zdecydowanie nie jest to najbliższe skojarzenie. Zefir, nawet ten z greckiej mitologii, jest zwiastunem wiosny, tymczasem tutaj mamy do czynienia raczej z październikiem lub listopadem – jednym z tych szarych, deszczowych miesięcy, gdy podobni do ryb głębinowych ludzie gnieżdżą się w blokach, a słońce woli udawać, że go nie ma. Wszystkie zawarte w książce teksty przedstawiają pozbawiony nadziei świat zmierzający ku nieuchronnej zagładzie. Żyjących w nim ludzi nie da się już uratować, a nawet jeśli, to po co? Sami są sobie winni, zwyrodnialcy jedni. A mimo to, pośród tej rozpaczy, ciemności, płaczu i zgrzytania zębów autorka potrafi od czasu do czasu pokazać, że posiada poczucie humoru. Dość mroczne i pokrętne, ale jednak poczucie humoru.
 
Jednym z takich lżejszych opowiadań jest rozpoczynające zbiór „Królewiątko”. Spokój strzyg, bagienników oraz innych demonów zostaje przerwany, kiedy nad ich jezioro, przybywa uciekający przed pogonią królewicz. Rannemu młodzianowi decyduje się pomóc dosyć niecodzienna para – gadający kot Aleksander (doskonale wykreowana postać, warto przeczytać opowiadanie choćby jedynie dla niego) oraz Marsylka – dziewczyna, która ma pewien problem z życiem, a raczej z nieżyciem. I tak oto zaczynają się kłopoty. Pomimo zastraszającej ilości wielokropków, tekst czyta się bardzo szybko, wręcz błyskawicznie. Chociaż sprawy przybierają nieszczególnie pomyślny obrót (zwłaszcza dla tytułowego królewiątka), mając cichą nadzieję, że przygody bohaterów będą trwać wiecznie, czyta się dalej z rosnącą satysfakcją oraz ekscytacją aż do zakończenia. O ile toto w ogóle można nazwać zakończeniem. Proszę mi wybaczyć, ale scena jest chaotyczna oraz wysoce niesatysfakcjonująca. W momencie kulminacyjnym akcja zostaje po prostu urwana. Oczywiście zabieg taki nie jest niczym złym, o ile zostanie zręcznie przeprowadzony. Z przykrością muszę stwierdzić, że Wiśniewskiej się to nie udało. Fragment trzeba przeczytać parę razy, aby w ogóle zrozumieć, co właściwie się wydarzyło, a zamiast napięcia, mamy niedosyt, irytację oraz wrażenie, że historia tak naprawdę wcale nie ma zakończenia.
 
Następne opowiadanie „Wiedźma z Wrzosowego Uroczyska” kontynuuje historię losów Marsylki i Aleksandra. I całe szczęście, bo to przynajmniej częściowo zaciera nieprzyjemne wrażenie pozostałe po nieudanym zakończeniu. Szkoda tylko, że tekst nie stoi na równym poziomie jak poprzedni. Autorka zapewne próbowała nadać opowieści nastrój tajemniczości oraz przepełnionego napięciem oczekiwania, lecz jedyne, co osiągnęła, to chaos. Tragicznie nie jest, ale nie raz można się pogubić. Sama fabuła również kuleje. Akcji mamy bardzo mało, najwyżej dwie, trzy króciutkie scenki. Cała reszta to głównie odkrywanie przez główną bohaterkę swoich nowych „supermocy” oraz rodzące się – niemal z powietrza – uczucie pomiędzy nią, a księciem Mieszkiem. Sytuacji wcale nie polepsza fakt, że wyjątkowo niepomyślny obrót wydarzeń sprawia wrażenie wymuszonego, jakby autorka chciała koniecznie wszystkich unieszczęśliwić. Jednak najgorsze jest to, że poprzednio tak wyraziste osobowości postaci rozmywają się. Nawet Marsylka niemal zostaje sprowadzona do poziomu bezpłciowej heroiny, w której zakochuje się każdy napotkany mężczyzna. Te wszystkie elementy powodują, że „Wiedźma…” wygląda jak pisany poniekąd na siłę epizod, którego jedyną funkcją jest łączyć za sobą dwie części opowieści. Niestety, ciągu dalszego nie uświadczymy, ponieważ reszta zawartych w książce opowiadań jest już niepowiązana z cyklem.
 
Tak jak „Ostatni człowiek”, o którym trudno stwierdzić, o czym to właściwie jest. Zaczyna się od przydługiego opisu wojny, który zamiast informować, nudzi. W ogóle, całe opowiadanie w większości składa się nie z akcji, a streszczeń wydarzeń minionych, przerywanych nachalnym, dla czytelnika niemal zabójczym, moralizowaniem. A na zakończenie jest koniec świata. Chyba. Nie jestem pewna, ponieważ w miarę trwania opowieść traci resztki spójności. Nie zaprzeczę, pojawia się kilka niezłych momentów, jak choćby klątwa zmieniająca ludzi w demony, lecz całość jest tak zagmatwana, że nawet po kilkukrotnej lekturze ciężko zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
 
Następnie mamy „Ogród Boga”, najlepszy tekst w zbiorze. Co prawda początek pozuje na science fiction, jednak nie dajcie się zmylić. Poziom „naukowości” ani razu nie wykracza poza zakres wiedzy dostępnej dla przeciętnego licealisty, ewentualnie osoby potrafiącej korzystać z wyszukiwarki internetowej. Na dokładkę, lada moment pojawiają się wiecznie młodzi ludzie, diabeł, a nawet sam Bóg. I tak oto mamy fantasy. Zaczyna się dosyć niewinnie. Ot, zwykły rejs turystyczny szlakiem Drogi Mlecznej. Nic specjalnego. Jednak dwudziestego dnia lotu zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Statek traci łączność nie tylko z macierzystym portem, lecz Ziemią w ogóle, a sterowanie oraz przyrządy nawigacyjne zaczynają szwankować. Ani załoga, ani turyści nie podejrzewają tego, co ma nadejść. Tym razem autorka prawie w ogóle nie moralizuje, a jednak tekst jest głęboki oraz poruszający (rzekłabym nawet wstrząsający). Każdy jest na swój sposób wyjątkowy, obdarzony w pełni ludzką osobowością. Nie sposób ich nie polubić… niestety. Niestety, bo pisarka urządza prawdziwą rzeźnię. Zakończenie – notabene genialne, bardzo zaskakujące oraz kapkę tajemnicze – u nieco wrażliwszych osób może wywołać prawdziwą traumę. Jedno jest pewne, „Ogród…” nie jest tekstem, który łatwo ulatuje z pamięci.
 
Ostatnia opowieść – „Krew z krwi”, posiada tylko jedną wadę: jest opowiadaniem. Gdybym spróbowała go streścić, choćby pobieżnie, recenzja rozrosłaby się do rozmiarów wręcz monstrualnych. Pomysłów, wątków, postaci, zwrotów akcji – tego wszystkiego spokojnie starczyłoby na ponad trzystustronicową powieść, albo i całą trylogię. Upchane w tak niewielkiej formie, zamiast zachwycać i wciągać, przyprawiają o ból głowy. Cały czas coś się dzieje, bohaterowie nieustannie wpadają z jednych kłopotów w drugie. Brak spokojnych momentów, w których czytelnik mógłby złapać oddech. Zawrotne tempo akcji sprawia, że aby wszystko zrozumieć nierzadko trzeba jeszcze raz przeczytać dłuższy fragment, a czasami, nawet po kilkukrotnej lekturze, niektóre ciągi zdarzeń wciąż zdają się być pozbawione logiki. Jednak na największe współczucie zasługują główni bohaterowie. Biedacy, tak są zalatani, że zupełnie nie mają czasu, aby zaprezentować swe osobowości. O ile o dziewczynie-medium – Evu, da się jeszcze coś powiedzieć, o tyle jej bracia zostali straszliwie pokrzywdzeni. Jednowymiarowi, płytcy, mdli. Całkowicie pozbawieni jakichkolwiek charakterystycznych cech, podczas czytania nieustanie zlewają się w jedną postać. W sumie, nic w tym dziwnego. Główną rolą młodzieńców jest podążanie za siostrą, działać samodzielnie mają okazję jedynie wtedy, gdy Evu znika, wpada w tarapaty lub jest nieprzytomna. A, nie zapominajmy jeszcze o zakończeniu. Chwali się autorce, że nie produkuje tak modnych ostatnio przesłodzonych „happy endów”, ale doprawdy, w drugą stronę też nie należy przesadzać. Całe szczęście, przynajmniej tym razem nie następuje koniec świata, zaledwie kilka pomniejszych tragedii oraz masakr.
 
Cóż, to już koniec zbioru opowiadań, teraz pozostaje jedynie podsumować całość. Korekta mogłaby być lepsza. Parę razy pojawiają się błędy typu „l” zamiast „ł” oraz dziwaczne odstępy, jakby ktoś przypadkiem wcisnął „enter”. Poza tym, nigdy nie uwierzę, iż autorki żadną miarą nie dało się przekonać do rezygnacji chociażby z kilku wielokropków. Jest ich tak wiele, aż ciężko czytać. W niektórych momentach trzema kropkami kończy się niemal każde zdanie. Jednak nie obwiniajmy o wszystko nieszczęsnych korektorów. Niektóre potknięcia, takie jak brak spójności wydarzeń czy „płaskie” postaci męskie, wynikają głównie z niedoświadczenia pisarki. Niedoświadczenia, z którego – jak „Ogród Boga” dobitnie udowadnia – Wiśniewska bardzo szybko wyrasta. Już teraz dysponuje sprawnością językową, o której wielu początkujących twórców może jedynie pomarzyć. Przy tym nie boi się być oryginalna. Zamiast bezmyślnie kopiować motywy ze „Zmierzchów”, „Potterów” oraz „Tolkienów”, używa swojej własnej wyobraźni oraz naszej rodzimej, jakże bogatej, słowiańskiej mitologii. Gdyby tylko nie odznaczała się tak pesymistycznym sposobem postrzegania świata. Nawet najlżejsze utwory znajdujące się w „Zefirze” mają posmak goryczy, dlatego czytanie za jednym zamachem całego zbioru jest nie najszczęśliwszym pomysłem. Ale mimo to, gdy Wiśniewska wyda nową książkę, z chęcią po nią sięgnę. Może ktoś to odbierze jako przejaw niepoprawnego optymizmu, lecz naprawdę wierzę, że autorka ma talent i kiedyś stworzy dzieło, które nas wszystkich zaskoczy. Co się zaś tyczy jej debiutanckiej antologii, warto do niej zajrzeć głównie z powodu „Ogrodu Boga” oraz „Królewiątka”.
 
Ocena: :star::star::star::star::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty: