Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantasy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantasy. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 27 czerwca 2013

Ewa Paczkowska – „Kochanek Magii”

W królestwie elfów na targu niewolników panuje ożywienie. Niedawno upadł budzący powszechny strach Damar, a teraz ma się odbyć licytacja pojmanych jeńców. Chodzą słuchy, że jednym z nich ma być wnuk samego króla Cynobra – Darge or Reo – jedna z najpotężniejszych magicznych istot na całym kontynencie. Ostatecznie szczęśliwym nabywcą staje się Rinviel, który zamierza wykorzystać chłopaka do zaspokojenia swych perwersyjnych zachcianek. Poniżany (i molestowany) Darge (zwany również Derreo) poprzysięga uciec i się zemścić, jednak kiedy ma ku temu okazję, odkrywa, że między nim, a elfem zrodziło się silne, oparte głównie na masochizmie i sadyzmie uczucie.

Wierzcie mi lub nie, ale w powyższym akapicie streściłam akcję, która w książce zajmuje niemal pięćdziesiąt stron. Na szczęście w rozdziale szóstym wreszcie pojawia się elficka mafia, która musi być mocniej powiązana z Młodzieżą Wszechpolską, niż nam się wydawało, gdyż za główny cel stawia sobie wyeliminowanie wszystkich elfów-homoseksualistów. (Zupełnie nie rozumiem, skąd ta nienawiść. Ja sama zupełnie się nie dziwię, że niemal każdy napotkany bohater okazuje się być gejem. Co innego mieliby zrobić, skoro większa część powieści tworzy wrażenie, że kobiety w tym świecie są stworzeniami rzadszymi od jednorożców i zazwyczaj mają do powiedzenia nie więcej niż dwie kwestie. Dopiero pod sam koniec, gdy akcja przenosi się na Smoczą Wyspie, pojawiają się informacje pozwalające sądzić, iż pośród przechodniów znajdują się nie tylko mężczyźni.)

Od momentu wkroczenia elfickiej mafii akcja nabiera zawrotnego tempa, zupełnie jakby chciała nadgonić stracony czas. Tak więc w przeciągu zaledwie pięciu rozdziałów bohaterom przytrafia się: porwanie, tortury, ucieczka z więzienia, damarski ruch oporu, znowu tortury, pojedynek magiczny, jeszcze jeden pojedynek magiczny, kąpiel w jeziorze, i jeszcze jedno porwanie, a na koniec wampir, który okazuje się być byłym uczniem Rinviela. I niemal każda z wymienionych rzeczy dosłownie „spada z sufitu”. Owszem, homofobiczne poglądy mafii zostają wspomniane nieco wcześniej, jednak nic, absolutnie nic nie wskazuje na to, że części rządu Damaru udało się uniknąć pojmania, Rinviel kiedykolwiek miał ucznia, a w opisywanym uniwersum istnieją nieumarli krwiopijcy. Nawet krasnoludy, które nie odgrywają żadnej roli, ba, ani razu się nie pojawiają, zasłużyły na wzmiankę, a wampiry nie. Co z tego, że jeden z nich usiłował zabić głównego bohatera? Po prostu je ignorujmy!

Krótko mówiąc, akcję pierwszej części książki można opisać jako groch z kapustą, który spada z nieba w najmniej oczekiwanych momentach. Całe szczęście, już na sto trzynastej stronie rozpoczyna się część druga, która strukturą przypomina powieść, a nie zbiór notek pochodzących z opowiadania blogowego (zgadnijcie, czym był „Kochanek Magii”, zanim dorobił się wersji książkowej.) Niestety, także tutaj pojawiają się pewne niedociągnięcia. Dla przykładu, Derreo raptem przypomina sobie, że do niewoli trafił z winy smoka (przez poprzednie dwieście dziesięć stron nie zająknął się o tym ani słowem). Jako że dzieje się to tuż przed zapowiedzeniem audiencji u króla smoków, nie trudno się domyślić, kto okaże się być feralnym gadem. Całość urywa się tak niespodziewanie, że po przeczytaniu zakończenia odwróciłam stronę, święcie przekonana, że natrafię na kolejny rozdział.

Dość już o akacji. Pomówmy teraz o kreacji postaci. Zabawna sprawa, ale chociaż główni bohaterowie przeżywają tak wiele przygód i mają mnóstwo okazji, aby się wykazać, nie udaje im się wytworzyć żadnych bardziej wyrazistych cech charakteru. Obaj są homoseksualistami, do tego Rinviel jest uzależnionym od narkotyków sadystą, a Derreo to masochista prawdopodobnie cierpiący na syndrom sztokholmski – obawiam się, że to wszystko, co można o nich powiedzieć. Za to osobowością potrafią wykazać się postaci drugoplanowe, pośród których prym wiodą Lussico oraz Teo. Pierwszy, chociaż nie odgrywa zbyt dużej roli, z każdą wypowiedzią, każdą podjętą akcją odsłania kawałek swojej osobowości. Tymczasem drugi, chociaż zaczyna jeszcze bardziej nijako niż główni bohaterowie, z biegiem czasu staje się jedną z najsympatyczniejszych postaci. Co prawda pod koniec „Kochanka Magii” znów nieco traci na wyrazistości, jednak istnieje nadzieja, iż w drugim tomie ją odzyska.

Jaka szkoda, że obaj panowie pojawiają się dopiero w części drugiej i, aby do nich dotrzeć, trzeba najpierw „zmęczyć” przeszło sto stron nijakości w wykonaniu Rinviela oraz Darge or Reo.

Ocena: :star::star::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty:


Recenzja oryginalnie opublikowana w miesięczniku LIBERTAS nr 58 - marzec 2013, ISSN: 1689-6688

Antologia – „Magnetyzm”

Zgodnie z opisem wydawcy motywem przewodnim antologii ma być siła nieodparcie popychająca ku sobie bohaterów, mimo to teksty są bardzo różnorodne i jedynym sposobem na oddanie im pełnej sprawiedliwości jest omówienie każdego z osobna.


„Klucznik” – Aleksandra „Rizu” Kapała

Damiana nawiedza niezwykle realistyczny sen, w którym dziwaczne indywiduum niewiedzące co to takiego kanapka, prosi o przechowanie pewnego klucza. Rzeczywiście, gdy następnego dnia chłopak zwleka się z łóżka, znajduje tajemniczy przedmiot, lecz uznaje go za prezent od młodszej siostry. Następnej nocy znów ma sen, tym razem znacznie mniej przyjemny. Na dodatek wkrótce wizja okazuje się być czymś więcej niż zwykłym nocnym koszmarem. Dalej to, co zwykle: walka ze złem, świat do uratowania, wielka miłość i tym podobne. Na szczęście bez kiczowatego happy endu.

Na pierwszy rzut oka, styl, którym pisane jest opowiadanie, wygląda poprawnie, ale… Cóż, czytając, trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy tu do czynienia nie ze zwartą całością, a ciągiem przypadkowych zdań. Trudno to określić inaczej, po prostu jedna wypowiedź w żaden widoczny sposób nie nawiązuje do drugiej. W rezultacie bardzo trudno jest śledzić rozwój akcji, a nawet w ogóle przejmować się losem bohaterów. Sytuacja zaczyna się poprawiać mniej więcej od połowy opowieści, jednak poziom, który można by określić jako „zdatny do czytania”, osiąga dopiero na kilka stron przed końcem. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniają: „wpadki” przy odmianie przez przypadki (np. „nie większy od opuszki” zamiast „od opuszka”), brak przecinków (najczęściej w sąsiedztwie imiesłowów) oraz liczne kolokwializmy pojawiające się w najmniej oczekiwanych momentach. Co więcej, autorka zdaje się przejawiać pewną awersję do podmiotu domyślnego, w wyniku czego w każdym niemal zdaniu raczy czytelników całą hordą zaimków osobowych, tudzież rzeczowników. Aha, no i nie zapominajmy jeszcze o wszechobecnych zaimkach dzierżawczych, które to objawiają takie niesłychane prawdy, jak fakt, iż bohater odzyskał panowanie nad swoim, a nie cudzym ciałem. Wszystko to sprawia, że o lekturze „Klucznika” da się powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest przyjemnością.

„Szkarłat w jego oczach” – Szehina

Na obrzeżach miasta, obok anemicznego zagajnika, stoi samotne, wzniesione z czarnego kamienia domostwo. Mieszkają w nim strażnicy – cieszący się wyjątkowo złą sławą pogromcy demonów. Ponoć zostali skażeni przez kontakt z piekielnymi istotami i teraz wydzielają trujący odór, a sam ich dotyk może zniszczyć ludzką duszę. Takie oto straszne historie opowiada sobie okoliczna dzieciarnia zabawiająca się obrzucaniem upiornego domu kamieniami. Pewnego dnia dziewięcioletni Keries, chcąc zaimponować kolegom, postanawia pójść krok dalej i zapukać do drzwi. Nie ma pojęcia, że ta decyzja na zawsze odmieni jego życie.

Muszę przyznać, pomysł bardzo ciekawy, ale… Początek jest naprawdę bardzo dobry, lecz później, niestety, akcja traci na oryginalności i stosunkowo łatwo można przewidzieć, jak się dalej potoczy. Wiele do życzenia pozostawia także język, którym napisano opowiadanie. Przywodzi na myśl wypracowanie z języka polskiego: jest poprawny, ale nic więcej. Chociaż nawet z tą poprawnością czasami bywa nie najlepiej. W zdaniach wielokrotnie złożonych pojawiają się problemy z odmianą rzeczowników oraz, nie wiedzieć czemu, średnio co dziesiąte słowo pisane jest przez myślnik (tem-peratury, zachowa-łem, spoj-rzenie, bie-giem – to zaledwie kilka przykładów). Ponadto autorce zdarza się niekiedy „przeskakiwać” z czasu przeszłego na teraźniejszy. Reszta, jak już mówiłam, jest z na ogół poprawna, ale pisana językiem nieciekawym i sztywnym.

„System” – Danuta „Kaamos” Miklaszewska

Azrael to Anioł Śmierci. Od eonów przemierza świat, zbierając dusze śmiertelników i odsyłając je, a to do nieba, a to do piekła. Jako że roboty z tym trochę dużo, podzielił się na wiele fragmentów zarządzanych przez jedną, wspólną jaźń. Czy można więc się dziwić, że jest „troszeczkę” dziwny? Zwykle trzyma się na uboczu, dlatego mieszkańcy Rajskiego Ogrodu nie posiadają się ze zdziwienia, gdy pewnego dnia przybywa, aby prosić o pomoc samego archanioła Gabriela. Jakie są prawdziwe motywy Azraela? Czy aby na pewno chodzi mu jedynie o pozbycie się uciążliwego wampira?

Styl, jakim napisano „System”, prezentuje się bardzo dobrze (zwłaszcza na tle poprzednich tekstów). Jednak fabuła – za wyjątkiem intrygującego początku – to seks i przemoc, przemoc i seks, i nic więcej. Co z tego, że Anioła Śmierci oraz kierującą nim „zerojedynkową” logikę przedstawiono bardzo ciekawie, skoro jedynym celem opowiadania jest zaprezentowanie seksualnych fantazji autorki? Względem ostrzeżenia, owe fantazje nie dość, że sadomasochistyczne, to jeszcze z elementami nekrofilii. (Czy to w ogóle jest w naszym kraju legalne?) Chyba do końca życia nie zapomnę tych palców szkieletu wpychanych w… „System” z czystym sumieniem polecam wszystkim miłośnikom przemocy seksualnej.

„Seven Days To The Wolves” – Katarzyna „Ariel” Moch

Nikt nie wie, dlaczego ulegają przemianie. Rodzą się w zwykłych ludzkich rodzinach, sami również niczym się nie wyróżniają… aż do okresu dojrzewania, kiedy to zaczynają im rosnąć pazury, kły, a często i ogony. Wilki, bo tak sami siebie nazywają, mają do wyboru jedną z czterech dróg, mogą: pozostać między ludźmi i cierpliwie znosić szykany, próbować jakoś ukryć swoje „wilkowstwo”, dać się zamknąć w Rezerwacie – specjalnej instytucji zajmującej się „resocjalizacją” – lub udać się do lasu, gdzie mieszkają całe watahy „odmieńców”. Jedną z owych wilczych grup jest wataha Czcionki. Jej członkowie, chociaż pozbawieni takich wygód jak lodówki oraz Internet, żyją sobie całkiem wygodnie. Niestety, sielankę przerywa przybycie Myśliwych poszukujących zbiegów z Rezerwatu. Teraz całej watasze grozi internowanie oraz przymusowy, niezwykle brutalny proces resocjalizacji, kończący się ucięciem ogona.

„Seven Days To The Wolves” to jedno z tych opowiadań, które już od pierwszej strony albo się kocha, albo nienawidzi. Autorka zdecydowała się na bardzo ryzykowne posunięcie i cały tekst napisała stylem potocznym „okraszonym” niemałą ilością kolokwializmów. Chociaż nie jestem miłośniczką takiej stylizacji, muszę przyznać, że Moch stosują ją bardzo umiejętnie. Obranej konwencji trzyma się konsekwentnie, ani razu nie „wypadając z rytmu”. Lekki styl doskonale pasuje do historii, która, chociaż posiadająca zadatki na prawdziwy dramat, zostaje celowo opowiedziana z przymrużeniem oka. Dlatego tekst można potraktować zarówno jako nieco absurdalną, humorystyczną opowiastkę, jak i dopatrzeć się w nim drugiego dna. Nietrudno się zorientować, że wataha Wilków, pomimo całej fantastycznej otoczki, to tak naprawdę nieco wyidealizowany obraz społeczności gejowskiej, zaś w Rezerwatach oraz stosowanych w nich metodach resocjalizacji można dopatrzeć się analogii do ośrodków „leczenia” homoseksualizmu, których utworzenia kilka lat temu domagała się pewna pani polityk. I tak oto prosta „historyjka-komedyjka” zmienia się w ostrą krytykę homofobii, a ja z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że „Seven Days To The Wolves” jest zarazem najlżejszym i – paradoksalnie – najambitniejszym opowiadaniem w antologii.

„Frigore Sanguis” – Arwi Michaelis

Nie widzę sensu w streszczaniu fabuły tego opowiadania, gdyż nawet sama autorka uznała ją za nieistotną. Akcja istnieje jedynie do momentu, gdy para głównych bohaterów idzie ze sobą do łóżka. Po nader szczegółowym opisaniu, co w owym łóżku się działo, Moch stwierdza, że wszystko godne uwagi już zostało opisane i postanawia historię jak najszybciej zakończyć. W rezultacie próba przywołania Władcy Piekieł oraz wielka bitwa, od której zależą losy świata, zostały opisanie mniej więcej tak: „A potem ci dobrzy pokonali tych złych. Koniec.”

„Echa” – Moliner

Wiele lat temu para młodych ludzi wspięła się na wzgórze, aby posłuchać „najlepszego echa w Gorzowie”. Dziś ona jest przykuta do łóżka, a on nie został pisarzem. Czy ich życie zdoła odmienić pojawienie się Stefana – młodego człowieka obdarzonego ogromnym talentem literackim? Spoiler: nie.

Echa to lament. Kilkudziesięciostronicowa skarga na bezsens oraz ogólną szarość życia, na rzeczywistość, która niszczy marzenia, talenty, a nawet emocje. Jeśli ktoś podziela uczucia żywione przez bohaterów, odnajdzie tutaj siebie, a opowieść głęboko go wzruszy. Jednak dla reszty ludzkości tekst może okazać się raczej nużący. Na uwagę zasługuje styl autorki, która nie boi się eksperymentować z językiem, konwencjami oraz sposobami narracji.

„Po prostu zaparz mi herbatę” – Yerba Mate

Łukasz zdaje się być najprzeciętniejszym człowiekiem na świecie. Do czasu. Nieoczekiwane spotkanie z Agnieszką – dawną nauczycielką rysunku, przypomina mu o tym, kim był kiedyś. „Czy jesteś szczęśliwy?” – jedno niewinne pytanie, tylko tyle potrzeba, aby nieodwracalnie zburzyć spokój chłopaka. Czy starczy mu odwagi, aby wreszcie przestać się okłamywać i zacząć walczyć o to, na czym naprawdę mu zależy?

Już na pierwszy rzut oka widać, że autorka świetnie się bawiła, pisząc opowiadanie. Tak dobrze, że nie mogła się powstrzymać przed parokrotnym popadaniem w dłużyznę. Jeśli jednak pominie się tą drobną niedoskonałość (czyli „przeskoczy” kilka akapitów), „Po prostu…” jest ciekawą lekturą. W sposób lekki, a często nawet zabawny, opowiada o sprawach niezwykle ważnych i uniwersalnych, jakimi są bycie sobą, umiejętność pogodzenia się z własną innością oraz lęk przed podjęciem ryzyka. Bohaterowie są sympatyczni i łatwo ich polubić. Rozterki Łukasza przedstawiono realistycznie i zarazem ciekawie, bez kiczowatego melodramatyzmu, zaś umiejętnie napisane otwarte zakończenie zadowoli nawet najbardziej wybrednych czytelników. Tekstowi należy się również duży plus za nowe spojrzenie na kwestię tożsamości oraz uniknięcie popadania w schematy i stereotypy.


Podsumowując, antologię „Magnetyzm” bardzo ciężko jest jednoznacznie ocenić. Dlatego każdy czytelnik powinien sam zdecydować, czy dla opisanych powyżej opowiadań warto kupować książkę. Nim jednak zakończę recenzję, muszę wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Chociaż starałam się tego nie akcentować, wszystkie teksty zawarte w zbiorze opowiadają o relacjach homoseksualnych (a dokładniej męsko-męskich). Czy ktoś poza mną zastanawia się, dlaczego autorkami są wyłącznie młode dziewczęta?

Ocena: :star::star::star::star::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty:


Recenzja oryginalnie opublikowana w miesięczniku LIBERTAS nr 57 - luty 2013, ISSN: 1689-6688

Anna Gręda – „Angelus”

Wierzyłam we własne możliwości i zostałam pisarką pisze na swoim blogu szesnastoletnia Ania Gręda. Niedawno do księgarni trafił Angelus – jej najnowsza (już druga) powieść. Jedno trzeba przyznać, styl autorki robi wrażenie, ale czy pozytywne…

Od trzech miesięcy siedemnastoletnia Anka nie może pogodzić się ze śmiercią ojca. Coraz bardziej zamyka się w sobie, odsuwa się od rodziny i przyjaciół, a nawet porzuca marzenia o karierze w branży muzycznej. Tymczasem jej była przyjaciółka Monika ciężko przeżywa rozwód rodziców, tym bardziej, że ojciec zamierza się wkrótce ponownie ożenić. Jakby tego jeszcze było mało, nachodzi ją agresywny eks-chłopak nadużywający alkoholu. Jednak wszystko ulega zmianie wraz z pojawieniem się dwóch nowych uczniów, mrukliwego, zamkniętego w sobie Dymitra oraz zabójczo przystojnego Pawła – oficjalnie syna bajecznie bogatego właściciela wytwórni płytowej. Jaką tajemnicę skrywają chłopcy? Czy prześladujące Ankę wizje to naprawdę wspomnienia z poprzedniego życia? Kim była Mariszka Sokołow? I dlaczego ostatnio za Moniką ciągle lata kruk?

Angelus ma wszystko to, co dobry romans paranormalny dla młodzieży posiadać powinien: tajemnicę z przeszłości, nadprzyrodzone (koniecznie nieziemsko piękne) istoty, silnie rozbudowany wątek miłosny (i to nawet podwójny), bohaterów po przejściach, w miarę dobrze scharakteryzowanych, a jednocześnie na tyle niewyrazistych, aby każdy mógł się z nimi utożsamiać, silnie zamerykanizowaną szkołę z szafkami dla uczniów, drużyną futbolową oraz cheerleaderkami, przekład piosenek Britney Spears, mnóstwo niedokończonych wątków, w sam raz, żeby dopisać kilka tomów kontynuacji, lekkie i przyjemne dialogi, odpowiednią dawkę humoru, a nade wszystko ciekawy pomysł, który, chociaż wyraźnie inspirowany innymi utworami, zawiera wiele oryginalnych elementów i ukazuje nowe spojrzenie na kwestię upadłych aniołów oraz ich potomków.

Niestety, wszystko to zostaje zepsute przez błędy stylistyczne. Już na pierwszej stronie pojawiają się aż trzy, z których to wynika, że torba ozdobiona była ludzkimi palcami, pasztet zrobiono z porcelanowego talerzyka, a… Hm, bardzo mi przykro, lecz mimo najszczerszych chęci, nie potrafię zrozumieć, co wynika ze zdania: „Z sypialni matki wymaszerowała dodatkowo, przeciągając się sennie, Saba, podpalana suka owczarka z nieco posrebrzaną sierścią.” Od razu muszę zaznaczyć, później jest troszeczkę lepiej i nawet zdarzają się fragmenty stojące na znacznie wyższym poziomie, jak choćby wyżej wspomniane błyskotliwe dialogi (zwłaszcza ten o wszach i opryszczce) oraz niektóre opisy (np. lekcji o Romantyzmie). Niestety, poza tymi niezbyt licznymi przypadkami powieść aż roi się od potknięć i błędów w warsztacie literackim. Tak więc mamy: powtórzenia (po prawdzie nie tak częste, jak po wieku autorki można by się spodziewać), zdania pozornie poprawne, jednak zawierające zgrzyty stylistyczne („Rapczewski wpatrywał się w nią ze zmrużonymi oczyma.”), zdania z błędnie użytymi wyrazami, a nawet całymi zwrotami („W jej głowie skumulował się przerażający czarny scenariusz.”, …„w jego źrenicach dostrzegła błysk humoru.”), zdania ozdobione niezrozumiałymi metaforami („Anka, rozglądając się dookoła, podeszła do okna i zamknęła je szybko, drżąc pod lepkimi palcami zimnego powietrza.”), zdania ekstatyczne („W nozdrza Moniki wślizgnął się zapach chłopaka, który więził jej w płucach toksyczny haust powietrza.”), zdania bezsensowne („Sama w połowie rozpoczęła omijanie koleżanek szerokim łukiem.”) oraz zdania, na widok których śmiech ogarnia („Jego materiał falował, leżąc tuż obok okna.”, „Dotyk jego ust wywołał prąd, który poraził jej kręgosłup”…)

Autorka niewątpliwie ma talent, lecz czeka ją jeszcze wiele lat nauki oraz ciężkiej pracy, zanim zasłuży na szersze uznanie. Obecnie jej twórczość mogę polecić jedynie mniej wymagającym czytelnikom oraz osobom, które do tego stopnia potrafią zatracić się w fabule, aby zignorować całą resztę.

Ocena: :star::star::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty:


Recenzja oryginalnie opublikowana w miesięczniku LIBERTAS nr 55 - grudzień 2012, ISSN: 1689-6688

Antologia – „Nieśmiertelni. Miłosne opowieści wampiryczne”

Wyborem tekstów do antologii „Nieśmiertelni. Miłosne opowieści wampiryczne” zajęła się sama P.C. Cast. Jaki gust może mieć wielokrotnie nagradzana autorka bestsellerowych powieści? Okazuje się, że przeciętny. Jednak wciąż mogłoby być całkiem nieźle, gdyby nie tłumacz, który najwyraźniej postanowił tomik zamordować.

Młoda dziewczyna sięga po książkę. Czytając opis z tyłu okładki, zdaje się być zadowolona. Zerka na tytuł. Jej twarz przybiera wyraz niesmaku balansującego na granicy obrzydzenia. Pośpiesznie odkłada tom, jakby się bała, że ktoś może ją z nim zobaczyć. Dlaczego? Ponieważ ze wszystkich możliwych sposobów na przełożenie „Immortal: Love Stories with Bite”, tłumacz wybrał ten, który momentalnie odstrasza trzy czwarte potencjalnych czytelników.

Proszę mnie źle nie zrozumieć, wcale nie zamierzam twierdzić, iż ten człowiek nie zna angielskiego. Wręcz przeciwnie, z tego, co zauważyłam, z mową rodaków Szekspira radzi sobie doskonale. Niestety, z językiem polskim jest już gorzej. Dla przykładu, zdaje się być nieświadomy faktu posiadania przez niektóre słowa więcej niż jednego znaczenia oraz skojarzeń – negatywnych lub pozytywnych – które wywołują one w umyśle odbiorcy. Nie raz i nie dwa skutkuje to zrujnowaniem nastroju, a czasami niezamierzonymi elementami komicznymi, jak choćby w przypadku tytułu pierwszego opowiadania. Widząc słowa „Nawiedzona miłość” trudno się nie uśmiechnąć. Tekst autorstwa Cynthii Leitich Smith, wbrew temu, co sugeruje ów nieco niefortunny przekład, nie jest zły, choć wybitnym również nazwać go nie można. Mieszkający w podupadającym miasteczku chłopak postanawia otworzyć kino w budynku, w którym ponoć straszy. Oczywiście okazuje się, że sprawa ma drugie dno (bo jakżeby inaczej), a nawet i trzecie, jednak nie są to dna specjalnie głębokie. Chociaż strona internetowa dla wampirów to koncepcja bardzo interesująca, tajemnica z przeszłości nie jest szczególnie tajemnicza i trudno jej nie odgadnąć.

Pomimo wszystko „Nawiedzona…” to lektura całkiem przyjemna, czego, niestety, nie można powiedzieć o następującym po niej „Bursztynowym dymie” Kristin Cast. Amerykański styl literacki – szczególnie ten stosowany w powieściach dla młodzieży – różni się trochę od polskiego. Przy przekładzie trzeba bardzo uważać, aby nie brzmiał zbyt nisko czy wręcz kolokwialnie. Niestety nasz tłumacz postanawia tłumaczyć wszystko niemal słowo w słowo, co w tym konkretnym przypadku daje efekt iście piorunujący, gdyż styl, którym posłużyła się młoda Cast – nawet na standardy amerykańskie – z wysokością ma tyle wspólnego, co dno Rowu Mariańskiego. Dialogi brzmią, jak wypowiadane przez kompletnych chamów, w dodatku takich, którym alkohol dawno zżarł mózgi, zaś narracja prezentuje się niewiele lepiej. (Najczęściej powtarzane słowo to „no”.) Trzeba przyznać, pasuje to do postaci, a zwłaszcza głównej bohaterki, dla której umalowanie się jest wielkim zagadnieniem filozoficznym. Sama akcja również nie jest specjalnie odkrywcza. Małolata poznaje wampira (zabójczo przystojny, nie pije krwi, słoneczko też mu niestraszne), który przemienia ją w Mary Sue, po czym razem ruszają w świat walczyć ze złem. Krótko mówiąc, tekst jakby żywcem wzięty z bloga gimnazjalistki. Chociaż nie, blogi gimnazjalistek bywają lepsze. Naprawdę trudno oprzeć się wrażeniu, że „Bursztynowy…” do antologii trafił tylko i wyłącznie dzięki matce autorki.

Następne trzy opowiadania niełatwo jest równie jednoznacznie ocenić, każde z innych powodów. „Martwy tropiciel. Opowieść o wampirach z Morganville”, jak już sam podtytuł wskazuje, jest częścią popularnej serii Rachel Caine. Tym razem autorka wrzuca nas w sam środek skomplikowanych relacji między Shanem, a jego ojcem Frankiem, co zdecydowanie nie ułatwia lektury nowym czytelnikom. Poczucie zagubienia dodatkowo potęguje scena, gdy za sprawą tłumacza główny bohater na chwilę zmienia płeć. Z kolei osoby, które miały już szansę poznać nieumarłych mieszkańców Morganville, raczej nie będą zachwycone licznymi streszczeniami wydarzeń z poprzednich tomów. Szkoda, bo mroczna historia człowieka gotowego na wszystko, aby tylko zemścić się za śmierć żony i córki mogłaby być naprawdę dobra, gdyby Caine potraktowała ją bardziej jak samodzielny tekst, a mniej jak reklamę reszty cyklu.

Natomiast „Dobre maniery” Tanith Lee wyglądają jakby pisały je trzy różne osoby, z których każda posługiwała się innym stylem (czyżby tłumacz znów zaatakował?). Chaotyczny, „poszatkowany”, a na dodatek przesycony wielokropkami początek przechodzi w zabawny, na swój sposób nawet błyskotliwy środek, który następnie zostaje zrujnowany płytkim, do bólu przesłodzonym zakończeniem w stylu „ona spotkała jego, zakochali się w sobie bez żadnego logicznego powodu i żyli długo i szczęśliwie”. Gdybym miała oceniać jedynie rozwinięcie, „Dobre maniery” – co prawda głównie ze względu na poczucie humoru, ale jednak – dostałyby całkiem niezłą notę. Niestety, oceny nie można wystawiać na podstawie jednej trzeciej opowiadania.

Trudno jest mi również wypowiedzieć się o „Świetle księżyca” Richelle Mead, ponieważ jest to jeden z tych tekstów, które zapomina się pięć minut po przeczytaniu. Nie wyróżnia się niczym ani pozytywnie, ani negatywnie. Ot, jeszcze jedna historyjka o wybrańcu, który aby uratować świat, musi zebrać drużynę. Autorka naprawdę mogła się bardziej postarać. Wykreowane przez nią uniwersum (rządy wampirów, dzielnice nędzy dla ludzi, loterie, których „zwycięzca” zostaje skonsumowany) zasługuje na coś lepszego. Jednakowoż jestem pewna, iż tym, co jest, gimnazjalistki będą zachwycone (głównie za sprawą uroczego wątku miłosnego).

Całe szczęście nareszcie dochodzimy do najlepszej części zbioru, czyli opowiadań wyłamujących się ze kanonu popularnej pulpy o wampirach. Co prawda obrazów apokalipsy oraz terroru krwiopijców widzieliśmy już wiele, lecz „Przemieniona” autorstwa Nancy Holder znacznie odbiega od schematu. Tu, podobnie jak w przypadku sławnych „Ptaków” Hitchcocka, mamy do czynienia z nagłym, niezrozumiałym, wręcz niewytłumaczalnym atakiem. Wampiry pojawiają się znikąd. Nie stawiają żadnych żądań, po prostu bez słowa zaczynają rozszarpywać ludziom gardła. Czego chcą? Kto jest ich przywódcą? Współpracują ze sobą? Są inteligentne czy bezrozumne? Dlaczego nie działają telefony? Zaatakowano jedynie Nowy York? Stany Zjednoczone? Świat? Pośrodku tego chaosu błąka się samotnie młodziutka Jilly. Szesnastolatka stara się odszukać jedyną bliską jej osobę, która (prawdopodobnie) pozostała jeszcze przy życiu – Eliego, ukochanego chłopaka, a przy okazji geja. Na szczególną uwagę zasługuje nietypowy sposób narracji. Zamiast budowania na siłę nastroju grozy mamy styl przywodzący na myśl reportaż lub relację. Pozornie neutralny, dzięki subtelnym zabiegom zdradza odczucia bohaterki, a także nabiera cech lekkiej surrealistyczności. Efekt psuje nieco tłumacz (znowu). Tym razem obok standardowej przesadnej kolokwializacji języka serwuje nam zdecydowanie niepolską kolejność wyrazów w zdaniu. (Wielka szkoda, że bez pisemnej zgody wydawcy nie można cytować choćby najmniejszych fragmentów. Niektóre z tych dziwadeł nadawałyby się w sam raz do wystawiania w obwoźnym cyrku.) Braki językowe przynajmniej częściowo rekompensuje poczucie humoru autorki. Nienachalne, sarkastyczno-ironiczne, trafnie komentuje świat oraz ludzi. Prawdziwe apogeum osiąga w błyskotliwej, naprawdę zaskakującej puencie, która powinna rozweselić nawet największego ponuraka. Tak, dla niej warto na chwilę zapomnieć o tłumaczu.

„Żarłoczne” Rachel Vincent powinien poznać każdy miłośnik fantastyki, ponieważ mamy tu rzadką okazję podziwiać jedne z istot, które zainspirowały Tolkiena do stworzenia nowego, teraz już kanonicznego, obrazu elfa – wywodzące się z celtyckiej mitologii leanan sídhe. Akcja opowiadania znacznie obiega od tego, do czego przyzwyczaiły nas tzw. „romanse paranormalne” dla młodzieży. Zamiast miłości od pierwszego wejrzenia, mamy fascynację drapieżnika smakowitą ofiarą, a poruszane kwestie szczególnie mocno przemówią do twórców i artystów, niekoniecznie związanych z muzyką. Pytania o to, jak wiele można poświęcić dla sztuki oraz o cenę, którą trzeba zapłacić za chwilę twórczego szału są uniwersalne dla każdego obdarzonego talentem człowieka, od pisarza, poprzez baletnicę, po matematyka.

Wieńcząca antologię „Wolna. Opowieść z Wiecznej Nocy” Claudii Gray osiąga to, co nie udało się „Martwemu tropicielowi”. Choć jest powiązana z cyklem książkowym, posiada wartość również sama w sobie. Właściwie, gdyby nie podtytuł, nigdy bym nie pomyślała, iż nie stanowi zamkniętej całości. Fabuła stanowi przeciwieństwo tego, co zwykle widujemy w wampirycznych opowieściach dla nastolatek: zamiast czasów współczesnych mamy XIX-wieczny Nowy Orlean, wampirowi daleko do ideału ukochanego czy w ogóle postaci pozytywnej, a heroina jest silną młodą osobą, która podczas opowiadania dojrzewa, a na koniec bierze swój los we własne ręce, nareszcie wiedząc, czego chce i jak to zdobyć. Krótko mówiąc, to ciekawa, dobrze napisana feministyczna historia. Co prawda niewolnictwo zostało sportretowane nieco naiwnie, a opisowi epoki zabrakło wyrazistości (czasami świat przedstawiony przypomina zaledwie nieco ucharakteryzowaną współczesność), jednak mamy do czynienia z krótkim opowiadaniem, a nie powieścią historyczną, więc można to wybaczyć.

Podsumowując, poszczególne opowiadania prezentują się następująco:
„Nawiedzona miłość” 6/10,
„Bursztynowy dym” 1/10,
„Martwy tropiciel. Opowieść o wampirach z Morganville” 5/10,
„Dobre maniery” 3/10,
„Świtało księżyca” 6/10,
„Przemieniona” 8/10,
„Żarłoczne” 8/10,
„Wolna. Opowieści z Wiecznej Nocy” 7/10.
Średnia arytmetyczna wynosi dokładnie 5,5. Teraz muszę zdecydować: zaokrąglić w górę czy w dół. Hmm, pomyślmy… Obniżam. Za tłumacza. 

Ocena: :star::star::star::star::star::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty:




Agnieszka Tomaszewska – „Invocato. Księga I”

Oryginalny pomysł, humor, cięte riposty, wyraziste postaci oraz ogromna ilość akcji – to wszystko sprawia, że debiut Agnieszki Tomaszewskiej jest pozycją godną uwagi. Gdyby tylko główna postać kobieca zechciała być nieco mniej idealna, a całość bardziej spójna.
 
Wszystko zaczyna się na cmentarzu. To właśnie tu stary dozorca opowiada bohaterce o Mieście Samobójców – miejscu, do którego trafiają wszyscy ci, który odebrali sobie życie. Od trzech miesięcy, od dnia pogrzebu, dręczyło ją jedno pytanie: dlaczego? Dlaczego to zrobił? Dlaczego założył sobie pętlę na szyję? Po wysłuchaniu historii starca dochodzi do wniosku, że najlepiej będzie zapytać osobiście. Jednak, ponieważ jest grzeczną dziewczynką, zamiast zwyczajnie podciąć sobie żyły, pisze inwokację. Następnie budzi się na dachu, pośrodku nieznanego miasta, a białowłosy mężczyzna przystawia jej pistolet do głowy. Witamy w Mieście Samobójców – jednym z trzech z astralnych Miast krążących nad światem żywych. Ulubione hobby mieszkańców: strzelanie do demonów pożerających dusze. Ulubione hobby demonów: nakłanianie śmiertelników do odebrania sobie życia. Prawdę mówiąc, do lektury zabrałam się z dużym sceptycyzmem. Debiutancka powieść młodej autorki, wydrukowana przez mało znane wydawnictwo – takie połączenie zwykle nie wróży niczego dobrego. Okładka oraz zamieszczony na niej opis również nie zachwycają. Zapowiadają ponure, raczej ciężkostrawne dzieło przesycone mrokiem, krwią oraz nieudolnymi próbami filozofowania. Jednak teraz z ulgą muszę stwierdzić, że akurat w tym przypadku pozory mylą.
 
„Invocato” to jedna z tych nielicznych pozycji, w których można się zatracić bez reszty. Siada się z zamiarem przeczytania zaledwie kilku stron, a potem… Potem jedyne, co może człowieka oderwać od lektury to granat, a jeszcze lepiej dwa. Dzieje się tak głównie za sprawą niezwykle wyrazistych postaci męskich. Nie ma choćby dwóch podobnych, każda jest wyjątkowa i oryginalna, z własną, niepowtarzalną historią oraz motywami. Nawet bohaterowie drugoplanowi zapadają w pamięć i nie sposób ich ze sobą pomylić. Autorka nieraz zaledwie jednym zdaniem potrafi tyle powiedzieć o człowieku, że zaczyna się go traktować jak starego znajomego. Nie raz i nie dwa zapomni się, że to jedynie wyobraźnia pisarki, a nie ludzie z krwi i kości. Dlatego z trudem możemy usiedzieć na miejscu, kiedy nadchodzą demony. Przez cały czas z zapartym tchem trzymamy za wszystkich kciuki, płaczemy nad każdym poległym. Jednak, pomimo licznych scen walki (notabene świetnie opisanych, bez zbędnych dłużyzn oraz przyprawiających o mdłości szczegółów), nie przez cały czas jest tak ponuro. Właściwie nad książką niemal co chwilę parska się śmiechem, głównie za sprawą ciętych ripost, których mistrzynią okazuje się być główna bohaterka.
 
Humor, akcja oraz gama interesujących postaci, wszystko ładnie wymieszane, w odpowiednich proporcjach. Dla chłopców strzelanina, dla dziewczynek wątek miłosny. Czy jest coś więcej, czego czytelnikom potrzeba do szczęścia?
 
Niestety, „Invocato” posiada nie tylko same zalety. Jak to w dziełach debiutantów często bywa, występują tam pewne zgrzyty językowe: zdania tak pokręcone, że nawet po trzykrotnym przeczytaniu ciężko je zrozumieć, przydługie dialogi, w których nie wiadomo, co kto mówi oraz powtórzenia (te na szczęście zdarzają się jedynie na początku). Mimo wszystko kiksów tych nie jest aż tak wiele, żeby mogły skutecznie popsuć przyjemność czytania. Zresztą, tak drobne potknięcia należy początkującym autorom wybaczać. Problem tkwi w czym innym, po pierwsze: w braku spójności. Akcja, owszem, jest w książce przez cały czas, szybka i wciągająca. Jednak została do tego stopnia pocięta na pojedyncze epizody, że momentami człowiek poważnie się zastanawia, czy aby na pewno ma do czynienia z powieścią, a nie zbiorem opowiadań. Drugą wielką wadą są postaci kobiece. W porównaniu z męskimi wypadają raczej blado. Występują znacznie rzadziej, grają mniej istotne role. Kiedy już się jakaś pojawi, często zostaje spłycona, na przykład do stereotypowej niewiernej narzeczonej troszczącej się tylko o pieniądze. Sama główna bohaterka – przez większość opowieści przedstawiająca się jako Lilith Novak – pozostawia wiele do życzenia. Albo raczej wręcz przeciwnie – to anioł, a nie kobieta! Inteligentna, bystra, najlepsza uczennica, urodzona przywódczyni, gotowa do poświęceń, niewinna, grzeczna, dobrze wychowana, a przy tym pyskata oraz obdarzona ciętym językiem. Młoda, prawie dziecko jeszcze, a już z równą łatwością wykańcza całe hordy demonów, co zajmuje się pracami domowymi. (Bo to pierwsze, co robi każda prawdziwa kobieta po wprowadzeniu się do nowego miejsca – sprząta!) Pod jej cudownym wpływem melina trójki zatwardziałych kawalerów zaczyna lśnić, a oni sami wychodzą na prostą i zrywają z hulaszczym trybem życia. Co więcej, panna Novak idzie na rękę również autorce. Kiedy trzeba, jest silna, potrafi zadbać o swoje, nieraz „dokopuje” znacznie silniejszym przeciwnikom. Ale jak przychodzi co do czego, raptem zmienia się w bezwolną kukłę, co jak księżniczka w wieży biernie czeka na swego księcia. A kandydatów na tego księcia jest wielu, bo chociaż uroda Lilith jest tak ciekawa, że nadano dziewczynie przezwisko „Bura”, raptem niemal wszyscy mężczyźni się w niej kochają (z gejem włącznie). Na szczęście przez większość książki idealność bohaterki nie rzuca w oczy aż tak bardzo. Denerwujące staje się dopiero w dalszej, niemal końcowej części, kiedy to akcja przyśpiesza do tego stopnia, że bohaterka dwukrotnie pluje krwią (za każdym razem z innej przyczyny), zostaje dwukrotnie porwana (przez dwie, różne grupy ludzi) oraz umiera (także dwukrotnie).
 
Jednakże „Invocato” jest całkiem udanym debiutem, nawet pomimo swych wad. A może właśnie dzięki nim? Nietypowy pomysł, sceny walki, skomplikowane relacje interpersonalne, głęboka psychika bohaterów – większa część powieści jest raczej ambitna. Ambitna, czyli nie dla każdego. Tymczasem panna Novak – słodka dziewczyna wzbudzająca w czytelniku mieszaninę podziwu oraz współczucia – któraż nastolatka nie chciałaby się z nią identyfikować? Dzięki niej dzieło ma szansę trafić również do odbiorcy masowego. Czyżby był to efekt zamierzony? Czyżby autorce od początku chodziło o przyciągnięcie uwagi jak największej ilości osób? A może przesadna doskonałość bohaterki to po prostu efekt niedojrzałości pisarki? Cóż, sądzę, że odpowiedź poznamy dopiero w następnych książkach cyklu, ponieważ po przeczytaniu „Invocato” nie mogę się pozbyć wrażenia, że to dopiero początek.
 
Ocena: :star::star::star::star::star::star::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty: