Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 5. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 5. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 27 czerwca 2013

Marianna Anna Gibas – „Słońce za chmurami”

Rafał zdaje się być przeciętnym 38-latkiem. Księgowy, właściciel nieco sfatygowanego, ale sprawnego samochodu, mieszkaniec popeerelowskiego bloku, spokojny sąsiad, wreszcie szczęśliwy małżonek z dziewięcioletnim stażem – ktoś taki mógłby mieszkać z nami drzwi w drzwi. A jednak mężczyzna skrywa przed całym światem pewną tajemnicę. Gdy jest sam, zdejmuje noszoną na co dzień maskę i… wchodzi na strony internetowe dla gejów. Jak długo można bezkarnie prowadzić podwójne życie? I czy Rafałowi starczy odwagi, aby wyznać kochankowi, że ma żonę?

Największy problem z książką „Słońce za chmurami” polega na tym, iż jest bardzo nierówna. Początkowe rozdziały nie prezentują się najlepiej. Składają się głównie z niedorzecznie długich zdań. Dla przykładu, po przeczytaniu jednego z nich nie byłam w stanie stwierdzić, kto właściwie się skrzywił: mężczyzna, samochód czy pobliski blok. (O licznych skrótach myślowych, w tym takim, z którego wynika, że laptop był w gorszym humorze, już nie wspomnę.) Co więcej, nawet sama autorka zdaje się nie być pewna, jakim stylem chce pisać. I tak oto w narracji obok kolokwializmów takich jak „facet”, pojawiają się „gdyż” oraz „wielce” (nierzadko w jednym zdaniu). Co się zaś tyczy wulgaryzmów… Cóż, powiem tyle: stosując przekleństwa w literaturze, trzeba wykazać się pewnym wyczuciem. I właśnie tego wyczucia momentami Gibas brakuje.

Nadużywane są również zaimki, jednak nie w „dramatycznym” stopniu. Na żadne kwiatki typu: on swoim palcem swojej dłoni nie natrafimy, lecz, na przykład, dowiemy się, że mężczyzna – będąc sam jeden w pomieszczeniu – poprawił swój, a nie cudzy, krawat. Tymczasem główny bohater, bardziej niż prawdziwego człowieka, przypomina zbiór stereotypów żywionych przez nastolatków. (Z całym szacunkiem, jeszcze nie spotkałam takiego trzydziestoparolatka, który co kwadrans narzekałby, że jest już stary, praktycznie jedną nogą w grobie). Znacznie lepiej wypada Mateusz – druga co do ważności postać w powieści. Za dnia pracuje w studium tatuażu, nocą gra w mało znanej kapeli rokowej, a co najważniejsze: ma dopiero 24 lata (nie mogę oprzeć się wrażeniu, że właśnie z tego powodu autorce łatwiej o nim pisać). Sama akcja zanadto nie zaskakuje. Już w momencie, gdy Rafał i Mateusz zaczynają ze sobą pisać na czacie, jest oczywiste, że internetowa znajomość przerodzi się w coś poważniejszego, ale…

Wszystko ulega znacznej poprawie po przeczytaniu mniej więcej jednej trzeciej książki. Wprawdzie akcja nadal koncentruje się przede wszystkim na jednym wątku, lecz teraz znacznie wybiega poza utarte schematy i nieraz autentycznie zaskakuje. (Szczególnie udane jest zakończenie, którego z oczywistych powodów nie zdradzę.) Z prostej powiastki o romansie, „Słońce za chmurami” staje się głęboką opowieścią psychologiczną o lęku przed zmianą i potrzebie wzięcia odpowiedzialności za własne życie. Gibas niczego nie mówi wprost ani nie wykłada łopatą prawd objawionych, pozwalając czytelnikowi samodzielnie wyciągać wnioski oraz oceniać postępowanie bohaterów. A trzeba przyznać, ci nabierają głębi. Nawet Rafał przestaje narzekać, ilu to on nie ma zmarszczek, a w zamian zyskuje przekonywującą motywację. Na pewno nie można zaliczyć go do typowych, walczących z losem postaci pozytywnych, których to ostatnimi czasy pełno w literaturze. Jest zgorzkniałym człowiekiem, który całe życie był konformistą niemającym odwagi walczyć o to, w co wierzy, a teraz o swoje wybory obwinia wszystkich wokół siebie. W pewnym momencie zarzuca własnemu bratu, że to przez niego jest nieszczęśliwy, bo ten ułożył sobie życie. Na dodatek co i rusz wychodzi z Rafała hipokryta. Niby zarzeka się, że kocha żonę jak siostrę, a jednak cieszy się na wieść, że kobieta nie może mieć dzieci, których tak bardzo pragnie. To, czy w ogóle jest zdolny kochać kogoś poza sobą, pozostaje kwestią sporną.

Również styl w dalszej części historii zmienia się na lepsze. Autorka prezentuje lekkie, przyjemne w odbiorze pióro, które sprawia, że książkę „pochłania się” w ciągu zaledwie kilku godzin. Muszę jednak przyznać, że nadal zdarzają się pewne wpadki. Bohater ziewa nie „rozdzierająco”, a „rozdarcie”, gdy tymczasem jedna z postaci kobiecych ma włosy związane w „koka”, a nie w „kok”, zaś słowo „amok” zostaje użyte jako synonim „transu”. Zdarzają się także takie literówki jak „bokowisko” zamiast „blokowisko”, a raz natrafiłam na „nie” pisane łącznie z czasownikiem. (Na szczęście był to jednorazowy incydent.) Poza tym autorka najwyraźniej kiedyś usłyszała powiedzenie „skoczyć na głęboką wodę”, ale nie zapamiętała go dokładnie, więc jej bohater co i rusz boi się skoczyć, a to na „szeroką”, a to „otwartą” wodę.

Podsumowując, „Słońce za chmurami”, chociaż dalekie od doskonałości, stanowi pozycję godną uwagi, choćby jedynie dlatego, że na jego kartach możemy obserwować powolne rozwijanie się talentu. I choć Mariannę Annę Gibas trudno jeszcze nazwać profesjonalną pisarką, warto zapamiętać jej nazwisko. Bardzo możliwe, że jedna z jej przyszłych powieści bardzo nas wszystkich zaskoczy. Szkoda, że autorka przed opublikowaniem „Słońca za chmurami” nie uznała za stosowne poprawić pierwszych rozdziałów.

 Ocena: :star::star::star::star::star::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty:

Recenzja oryginalnie opublikowana w miesięczniku LIBERTAS nr 56 - styczeń 2013, ISSN: 1689-6688

Antologia – „Nieśmiertelni. Miłosne opowieści wampiryczne”

Wyborem tekstów do antologii „Nieśmiertelni. Miłosne opowieści wampiryczne” zajęła się sama P.C. Cast. Jaki gust może mieć wielokrotnie nagradzana autorka bestsellerowych powieści? Okazuje się, że przeciętny. Jednak wciąż mogłoby być całkiem nieźle, gdyby nie tłumacz, który najwyraźniej postanowił tomik zamordować.

Młoda dziewczyna sięga po książkę. Czytając opis z tyłu okładki, zdaje się być zadowolona. Zerka na tytuł. Jej twarz przybiera wyraz niesmaku balansującego na granicy obrzydzenia. Pośpiesznie odkłada tom, jakby się bała, że ktoś może ją z nim zobaczyć. Dlaczego? Ponieważ ze wszystkich możliwych sposobów na przełożenie „Immortal: Love Stories with Bite”, tłumacz wybrał ten, który momentalnie odstrasza trzy czwarte potencjalnych czytelników.

Proszę mnie źle nie zrozumieć, wcale nie zamierzam twierdzić, iż ten człowiek nie zna angielskiego. Wręcz przeciwnie, z tego, co zauważyłam, z mową rodaków Szekspira radzi sobie doskonale. Niestety, z językiem polskim jest już gorzej. Dla przykładu, zdaje się być nieświadomy faktu posiadania przez niektóre słowa więcej niż jednego znaczenia oraz skojarzeń – negatywnych lub pozytywnych – które wywołują one w umyśle odbiorcy. Nie raz i nie dwa skutkuje to zrujnowaniem nastroju, a czasami niezamierzonymi elementami komicznymi, jak choćby w przypadku tytułu pierwszego opowiadania. Widząc słowa „Nawiedzona miłość” trudno się nie uśmiechnąć. Tekst autorstwa Cynthii Leitich Smith, wbrew temu, co sugeruje ów nieco niefortunny przekład, nie jest zły, choć wybitnym również nazwać go nie można. Mieszkający w podupadającym miasteczku chłopak postanawia otworzyć kino w budynku, w którym ponoć straszy. Oczywiście okazuje się, że sprawa ma drugie dno (bo jakżeby inaczej), a nawet i trzecie, jednak nie są to dna specjalnie głębokie. Chociaż strona internetowa dla wampirów to koncepcja bardzo interesująca, tajemnica z przeszłości nie jest szczególnie tajemnicza i trudno jej nie odgadnąć.

Pomimo wszystko „Nawiedzona…” to lektura całkiem przyjemna, czego, niestety, nie można powiedzieć o następującym po niej „Bursztynowym dymie” Kristin Cast. Amerykański styl literacki – szczególnie ten stosowany w powieściach dla młodzieży – różni się trochę od polskiego. Przy przekładzie trzeba bardzo uważać, aby nie brzmiał zbyt nisko czy wręcz kolokwialnie. Niestety nasz tłumacz postanawia tłumaczyć wszystko niemal słowo w słowo, co w tym konkretnym przypadku daje efekt iście piorunujący, gdyż styl, którym posłużyła się młoda Cast – nawet na standardy amerykańskie – z wysokością ma tyle wspólnego, co dno Rowu Mariańskiego. Dialogi brzmią, jak wypowiadane przez kompletnych chamów, w dodatku takich, którym alkohol dawno zżarł mózgi, zaś narracja prezentuje się niewiele lepiej. (Najczęściej powtarzane słowo to „no”.) Trzeba przyznać, pasuje to do postaci, a zwłaszcza głównej bohaterki, dla której umalowanie się jest wielkim zagadnieniem filozoficznym. Sama akcja również nie jest specjalnie odkrywcza. Małolata poznaje wampira (zabójczo przystojny, nie pije krwi, słoneczko też mu niestraszne), który przemienia ją w Mary Sue, po czym razem ruszają w świat walczyć ze złem. Krótko mówiąc, tekst jakby żywcem wzięty z bloga gimnazjalistki. Chociaż nie, blogi gimnazjalistek bywają lepsze. Naprawdę trudno oprzeć się wrażeniu, że „Bursztynowy…” do antologii trafił tylko i wyłącznie dzięki matce autorki.

Następne trzy opowiadania niełatwo jest równie jednoznacznie ocenić, każde z innych powodów. „Martwy tropiciel. Opowieść o wampirach z Morganville”, jak już sam podtytuł wskazuje, jest częścią popularnej serii Rachel Caine. Tym razem autorka wrzuca nas w sam środek skomplikowanych relacji między Shanem, a jego ojcem Frankiem, co zdecydowanie nie ułatwia lektury nowym czytelnikom. Poczucie zagubienia dodatkowo potęguje scena, gdy za sprawą tłumacza główny bohater na chwilę zmienia płeć. Z kolei osoby, które miały już szansę poznać nieumarłych mieszkańców Morganville, raczej nie będą zachwycone licznymi streszczeniami wydarzeń z poprzednich tomów. Szkoda, bo mroczna historia człowieka gotowego na wszystko, aby tylko zemścić się za śmierć żony i córki mogłaby być naprawdę dobra, gdyby Caine potraktowała ją bardziej jak samodzielny tekst, a mniej jak reklamę reszty cyklu.

Natomiast „Dobre maniery” Tanith Lee wyglądają jakby pisały je trzy różne osoby, z których każda posługiwała się innym stylem (czyżby tłumacz znów zaatakował?). Chaotyczny, „poszatkowany”, a na dodatek przesycony wielokropkami początek przechodzi w zabawny, na swój sposób nawet błyskotliwy środek, który następnie zostaje zrujnowany płytkim, do bólu przesłodzonym zakończeniem w stylu „ona spotkała jego, zakochali się w sobie bez żadnego logicznego powodu i żyli długo i szczęśliwie”. Gdybym miała oceniać jedynie rozwinięcie, „Dobre maniery” – co prawda głównie ze względu na poczucie humoru, ale jednak – dostałyby całkiem niezłą notę. Niestety, oceny nie można wystawiać na podstawie jednej trzeciej opowiadania.

Trudno jest mi również wypowiedzieć się o „Świetle księżyca” Richelle Mead, ponieważ jest to jeden z tych tekstów, które zapomina się pięć minut po przeczytaniu. Nie wyróżnia się niczym ani pozytywnie, ani negatywnie. Ot, jeszcze jedna historyjka o wybrańcu, który aby uratować świat, musi zebrać drużynę. Autorka naprawdę mogła się bardziej postarać. Wykreowane przez nią uniwersum (rządy wampirów, dzielnice nędzy dla ludzi, loterie, których „zwycięzca” zostaje skonsumowany) zasługuje na coś lepszego. Jednakowoż jestem pewna, iż tym, co jest, gimnazjalistki będą zachwycone (głównie za sprawą uroczego wątku miłosnego).

Całe szczęście nareszcie dochodzimy do najlepszej części zbioru, czyli opowiadań wyłamujących się ze kanonu popularnej pulpy o wampirach. Co prawda obrazów apokalipsy oraz terroru krwiopijców widzieliśmy już wiele, lecz „Przemieniona” autorstwa Nancy Holder znacznie odbiega od schematu. Tu, podobnie jak w przypadku sławnych „Ptaków” Hitchcocka, mamy do czynienia z nagłym, niezrozumiałym, wręcz niewytłumaczalnym atakiem. Wampiry pojawiają się znikąd. Nie stawiają żadnych żądań, po prostu bez słowa zaczynają rozszarpywać ludziom gardła. Czego chcą? Kto jest ich przywódcą? Współpracują ze sobą? Są inteligentne czy bezrozumne? Dlaczego nie działają telefony? Zaatakowano jedynie Nowy York? Stany Zjednoczone? Świat? Pośrodku tego chaosu błąka się samotnie młodziutka Jilly. Szesnastolatka stara się odszukać jedyną bliską jej osobę, która (prawdopodobnie) pozostała jeszcze przy życiu – Eliego, ukochanego chłopaka, a przy okazji geja. Na szczególną uwagę zasługuje nietypowy sposób narracji. Zamiast budowania na siłę nastroju grozy mamy styl przywodzący na myśl reportaż lub relację. Pozornie neutralny, dzięki subtelnym zabiegom zdradza odczucia bohaterki, a także nabiera cech lekkiej surrealistyczności. Efekt psuje nieco tłumacz (znowu). Tym razem obok standardowej przesadnej kolokwializacji języka serwuje nam zdecydowanie niepolską kolejność wyrazów w zdaniu. (Wielka szkoda, że bez pisemnej zgody wydawcy nie można cytować choćby najmniejszych fragmentów. Niektóre z tych dziwadeł nadawałyby się w sam raz do wystawiania w obwoźnym cyrku.) Braki językowe przynajmniej częściowo rekompensuje poczucie humoru autorki. Nienachalne, sarkastyczno-ironiczne, trafnie komentuje świat oraz ludzi. Prawdziwe apogeum osiąga w błyskotliwej, naprawdę zaskakującej puencie, która powinna rozweselić nawet największego ponuraka. Tak, dla niej warto na chwilę zapomnieć o tłumaczu.

„Żarłoczne” Rachel Vincent powinien poznać każdy miłośnik fantastyki, ponieważ mamy tu rzadką okazję podziwiać jedne z istot, które zainspirowały Tolkiena do stworzenia nowego, teraz już kanonicznego, obrazu elfa – wywodzące się z celtyckiej mitologii leanan sídhe. Akcja opowiadania znacznie obiega od tego, do czego przyzwyczaiły nas tzw. „romanse paranormalne” dla młodzieży. Zamiast miłości od pierwszego wejrzenia, mamy fascynację drapieżnika smakowitą ofiarą, a poruszane kwestie szczególnie mocno przemówią do twórców i artystów, niekoniecznie związanych z muzyką. Pytania o to, jak wiele można poświęcić dla sztuki oraz o cenę, którą trzeba zapłacić za chwilę twórczego szału są uniwersalne dla każdego obdarzonego talentem człowieka, od pisarza, poprzez baletnicę, po matematyka.

Wieńcząca antologię „Wolna. Opowieść z Wiecznej Nocy” Claudii Gray osiąga to, co nie udało się „Martwemu tropicielowi”. Choć jest powiązana z cyklem książkowym, posiada wartość również sama w sobie. Właściwie, gdyby nie podtytuł, nigdy bym nie pomyślała, iż nie stanowi zamkniętej całości. Fabuła stanowi przeciwieństwo tego, co zwykle widujemy w wampirycznych opowieściach dla nastolatek: zamiast czasów współczesnych mamy XIX-wieczny Nowy Orlean, wampirowi daleko do ideału ukochanego czy w ogóle postaci pozytywnej, a heroina jest silną młodą osobą, która podczas opowiadania dojrzewa, a na koniec bierze swój los we własne ręce, nareszcie wiedząc, czego chce i jak to zdobyć. Krótko mówiąc, to ciekawa, dobrze napisana feministyczna historia. Co prawda niewolnictwo zostało sportretowane nieco naiwnie, a opisowi epoki zabrakło wyrazistości (czasami świat przedstawiony przypomina zaledwie nieco ucharakteryzowaną współczesność), jednak mamy do czynienia z krótkim opowiadaniem, a nie powieścią historyczną, więc można to wybaczyć.

Podsumowując, poszczególne opowiadania prezentują się następująco:
„Nawiedzona miłość” 6/10,
„Bursztynowy dym” 1/10,
„Martwy tropiciel. Opowieść o wampirach z Morganville” 5/10,
„Dobre maniery” 3/10,
„Świtało księżyca” 6/10,
„Przemieniona” 8/10,
„Żarłoczne” 8/10,
„Wolna. Opowieści z Wiecznej Nocy” 7/10.
Średnia arytmetyczna wynosi dokładnie 5,5. Teraz muszę zdecydować: zaokrąglić w górę czy w dół. Hmm, pomyślmy… Obniżam. Za tłumacza. 

Ocena: :star::star::star::star::star::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty: