poniedziałek, 8 lipca 2013
Przymusowy urlop
Niestety, z przyczyn niezależnych ode mnie przez miesiąc będę poza zasięgiem internetu. Recenzja "Wampira z MO" jest już gotowa, ale najpierw musi ukazać się na Bestellerach, więc będę miała mogła zamieścić ją tutaj dopiero, gdy znów uda mi się podłączyć do sieci. To może trochę potrwać...
czwartek, 27 czerwca 2013
Alex Scarrow – „Time Riders. Czas drapieżników”
Ludzie miewają różne dziwaczne hobby. Jedni kolekcjonują lewe
skarpetki, drudzy konstruują w piwnicy bomby atomowe, a jeszcze inni zajmują się
polityką. Ja dla przykładu lubuję się w rozpoczynaniu czytania cyklów
literackich od środkowych tomów. Właśnie z tego powodu z radością sięgnęłam po Czas drapieżników, drugi tom
serii Time Riders.
Szczerze mówiąc, podejrzewam, że autor książki przewidział istnienie takich dziwaków jak ja i kontynuację
Jeźdźców w Czasie pisał specjalnie z myślą
o nas. Osoby, które miały do czynienia z pierwszym tomem pewnie nie raz i nie
dwa ziewną sobie, po raz kolejny czytając o tym, jak to Liam cierpiał po śmierci Boba, oczywiście
z pełnym wyjaśnieniem,
kim/czym był/jest Bob (użycie ukośników staje się zasadne po przeczytaniu Czasu drapieżników). Za to ja przez cały
czas miałam wrażenie, że nic nie przegapiłam i mogłam w pełni cieszyć się opowiadaną
historią. Uczucie zagubienia wywołały u mnie tylko dwie drobne sprawy.
Po pierwsze, dlaczego na okładce zachowano angielską nazwę Time Riders, skoro przez resztę książki bohaterowie mówią o sobie zwyczajnie,
po polsku: jeźdźcy
czasu albo jeźdźcy w czasie (o ile to
ostatnie jest po polsku).
Po drugie, co sobie myślał geniusz, który pieczę nad kontinuum
czasoprzestrzennym powierzył
grupce dzieciaków, z których najmłodszy
ma niecałe dziesięć (Sal), a najstarszy
osiemnaście lat (Maddy).
Zrozumiałabym jeszcze, gdyby ci
młodzi ludzie posiadali gruntowne przeszkolenie, ale gdzie tam! Przez całą książkę wykazują szereg
luk w wykształceniu (moją ulubioną była niewiedza na temat symboliki
oznaczenia XY i XX).
Co się zaś tyczy samej akcji… Cóż, biorąc pod uwagę, z jakimi
fachowcami mamy do czynienia, nie dziwota, że podczas misji zwiadowczej coś
idzie nie tak (nie powiem co, żeby nie psuć niespodzianki) i teoretycznie
proste zadanie zmienia się w rozpaczliwą walkę o przetrwanie. Pozostałe w bazie
Sal i Maddy, a także
Liam (obecnie tkwiący w prehistorii, pośrodku stada wygłodniałych gadów)
próbują wszystko naprawić, jednak nie kończy się to za dobrze. Teraz gra toczy
się już nie tylko o życie Liama, ale o istnienie całej ludzkości.
Rany, z takimi strażnikami czasu, kto
potrzebuje terrorystów temporalnych?
A tak na poważnie, Czas
drapieżców nie jest złą książką. Powiedziałabym nawet, że jest całkiem
dobry... jak na książkę
dla młodzieży. Autor zna się na swoim rzemiośle; tworzy ciekawe światy,
umiejętnie buduje napięcie.
Zwroty akcji potrafią być naprawdę zaskakujące, a wiele spośród zastosowanych
rozwiązań błyszczy oryginalnością. Jednak zdecydowanie największy szacunek
budzi wielopoziomowa intryga. Za każdym razem, gdy wydaje się, że już
dotarliśmy do drugiego dna, okazuje się, że kryje się za nim trzecie, a dalej
jeszcze czwarte i piąte, i szóste...
Moim głównym i jedynym problemem z tą książką są – jak już pewnie
zdążyliście się domyślić – bohaterowie. Miałam ogromne problemy z tym, aby się
w nich „wczuć”. Trudność ta może wynikać z tego, że Czas drapieżników jest pozycją przeznaczoną dla nastoletnich
czytelników. Wszystkie postaci, nawet te starsze, są konsekwentnie
kreowane w taki sposób, aby
były atrakcyjne dla gimnazjalistów, co może irytować starszych odbiorców.
Co więcej… Ujmijmy to tak: ciężko mi darzyć sympatią kogoś, kto sztucznie
przyśpiesza wzrost genetycznie modyfikowanego LUDZKIEGO embrionu, programuje go
jak maszynę, a następnie używa jako żywej tarczy i mięsa armatniego. Niewiele
pomaga tłumaczenie, że „Przecież to nawet nie człowiek… to
tylko… klon”.
Ocena:
Recenzja książki Czas drapieżników napisana dla serwisu bestsellery.NET
Ewa Paczkowska – „Kochanek Magii”
W królestwie elfów na targu niewolników panuje
ożywienie. Niedawno upadł budzący powszechny strach Damar, a teraz ma
się odbyć licytacja pojmanych jeńców. Chodzą słuchy, że jednym z nich ma
być wnuk samego króla Cynobra – Darge or Reo – jedna z
najpotężniejszych magicznych istot na całym kontynencie. Ostatecznie
szczęśliwym nabywcą staje się Rinviel, który zamierza wykorzystać
chłopaka do zaspokojenia swych perwersyjnych zachcianek. Poniżany (i
molestowany) Darge (zwany również Derreo) poprzysięga uciec i się
zemścić, jednak kiedy ma ku temu okazję, odkrywa, że między nim, a elfem
zrodziło się silne, oparte głównie na masochizmie i sadyzmie uczucie.
Wierzcie
mi lub nie, ale w powyższym akapicie streściłam akcję, która w książce
zajmuje niemal pięćdziesiąt stron. Na szczęście w rozdziale szóstym
wreszcie pojawia się elficka mafia, która musi być mocniej powiązana z
Młodzieżą Wszechpolską, niż nam się wydawało, gdyż za główny cel stawia
sobie wyeliminowanie wszystkich elfów-homoseksualistów. (Zupełnie nie
rozumiem, skąd ta nienawiść. Ja sama zupełnie się nie dziwię, że niemal
każdy napotkany bohater okazuje się być gejem. Co innego mieliby zrobić,
skoro większa część powieści tworzy wrażenie, że kobiety w tym świecie
są stworzeniami rzadszymi od jednorożców i zazwyczaj mają do powiedzenia
nie więcej niż dwie kwestie. Dopiero pod sam koniec, gdy akcja przenosi
się na Smoczą Wyspie, pojawiają się informacje pozwalające sądzić, iż
pośród przechodniów znajdują się nie tylko mężczyźni.)
Od momentu
wkroczenia elfickiej mafii akcja nabiera zawrotnego tempa, zupełnie
jakby chciała nadgonić stracony czas. Tak więc w przeciągu zaledwie
pięciu rozdziałów bohaterom przytrafia się: porwanie, tortury, ucieczka z
więzienia, damarski ruch oporu, znowu tortury, pojedynek magiczny,
jeszcze jeden pojedynek magiczny, kąpiel w jeziorze, i jeszcze jedno
porwanie, a na koniec wampir, który okazuje się być byłym uczniem
Rinviela. I niemal każda z wymienionych rzeczy dosłownie „spada z
sufitu”. Owszem, homofobiczne poglądy mafii zostają wspomniane nieco
wcześniej, jednak nic, absolutnie nic nie wskazuje na to, że części
rządu Damaru udało się uniknąć pojmania, Rinviel kiedykolwiek miał
ucznia, a w opisywanym uniwersum istnieją nieumarli krwiopijcy. Nawet
krasnoludy, które nie odgrywają żadnej roli, ba, ani razu się nie
pojawiają, zasłużyły na wzmiankę, a wampiry nie. Co z tego, że jeden z
nich usiłował zabić głównego bohatera? Po prostu je ignorujmy!
Krótko
mówiąc, akcję pierwszej części książki można opisać jako groch z
kapustą, który spada z nieba w najmniej oczekiwanych momentach. Całe
szczęście, już na sto trzynastej stronie rozpoczyna się część druga,
która strukturą przypomina powieść, a nie zbiór notek pochodzących z
opowiadania blogowego (zgadnijcie, czym był „Kochanek Magii”, zanim
dorobił się wersji książkowej.) Niestety, także tutaj pojawiają się
pewne niedociągnięcia. Dla przykładu, Derreo raptem przypomina sobie, że
do niewoli trafił z winy smoka (przez poprzednie dwieście dziesięć
stron nie zająknął się o tym ani słowem). Jako że dzieje się to tuż
przed zapowiedzeniem audiencji u króla smoków, nie trudno się domyślić,
kto okaże się być feralnym gadem. Całość urywa się tak niespodziewanie,
że po przeczytaniu zakończenia odwróciłam stronę, święcie przekonana, że
natrafię na kolejny rozdział.
Dość już o akacji. Pomówmy teraz o kreacji postaci. Zabawna sprawa, ale chociaż główni bohaterowie przeżywają tak wiele przygód i mają mnóstwo okazji, aby się wykazać, nie udaje im się wytworzyć żadnych bardziej wyrazistych cech charakteru. Obaj są homoseksualistami, do tego Rinviel jest uzależnionym od narkotyków sadystą, a Derreo to masochista prawdopodobnie cierpiący na syndrom sztokholmski – obawiam się, że to wszystko, co można o nich powiedzieć. Za to osobowością potrafią wykazać się postaci drugoplanowe, pośród których prym wiodą Lussico oraz Teo. Pierwszy, chociaż nie odgrywa zbyt dużej roli, z każdą wypowiedzią, każdą podjętą akcją odsłania kawałek swojej osobowości. Tymczasem drugi, chociaż zaczyna jeszcze bardziej nijako niż główni bohaterowie, z biegiem czasu staje się jedną z najsympatyczniejszych postaci. Co prawda pod koniec „Kochanka Magii” znów nieco traci na wyrazistości, jednak istnieje nadzieja, iż w drugim tomie ją odzyska.
Jaka szkoda, że obaj panowie pojawiają się dopiero w części drugiej i, aby do nich dotrzeć, trzeba najpierw „zmęczyć” przeszło sto stron nijakości w wykonaniu Rinviela oraz Darge or Reo.
Ocena:
Recenzja oryginalnie opublikowana w miesięczniku LIBERTAS nr 58 - marzec 2013, ISSN: 1689-6688
Dość już o akacji. Pomówmy teraz o kreacji postaci. Zabawna sprawa, ale chociaż główni bohaterowie przeżywają tak wiele przygód i mają mnóstwo okazji, aby się wykazać, nie udaje im się wytworzyć żadnych bardziej wyrazistych cech charakteru. Obaj są homoseksualistami, do tego Rinviel jest uzależnionym od narkotyków sadystą, a Derreo to masochista prawdopodobnie cierpiący na syndrom sztokholmski – obawiam się, że to wszystko, co można o nich powiedzieć. Za to osobowością potrafią wykazać się postaci drugoplanowe, pośród których prym wiodą Lussico oraz Teo. Pierwszy, chociaż nie odgrywa zbyt dużej roli, z każdą wypowiedzią, każdą podjętą akcją odsłania kawałek swojej osobowości. Tymczasem drugi, chociaż zaczyna jeszcze bardziej nijako niż główni bohaterowie, z biegiem czasu staje się jedną z najsympatyczniejszych postaci. Co prawda pod koniec „Kochanka Magii” znów nieco traci na wyrazistości, jednak istnieje nadzieja, iż w drugim tomie ją odzyska.
Jaka szkoda, że obaj panowie pojawiają się dopiero w części drugiej i, aby do nich dotrzeć, trzeba najpierw „zmęczyć” przeszło sto stron nijakości w wykonaniu Rinviela oraz Darge or Reo.
Ocena:
Recenzja oryginalnie opublikowana w miesięczniku LIBERTAS nr 58 - marzec 2013, ISSN: 1689-6688
Subskrybuj:
Posty (Atom)