poniedziałek, 8 lipca 2013
Przymusowy urlop
Niestety, z przyczyn niezależnych ode mnie przez miesiąc będę poza zasięgiem internetu. Recenzja "Wampira z MO" jest już gotowa, ale najpierw musi ukazać się na Bestellerach, więc będę miała mogła zamieścić ją tutaj dopiero, gdy znów uda mi się podłączyć do sieci. To może trochę potrwać...
czwartek, 27 czerwca 2013
Alex Scarrow – „Time Riders. Czas drapieżników”
Ludzie miewają różne dziwaczne hobby. Jedni kolekcjonują lewe
skarpetki, drudzy konstruują w piwnicy bomby atomowe, a jeszcze inni zajmują się
polityką. Ja dla przykładu lubuję się w rozpoczynaniu czytania cyklów
literackich od środkowych tomów. Właśnie z tego powodu z radością sięgnęłam po Czas drapieżników, drugi tom
serii Time Riders.
Szczerze mówiąc, podejrzewam, że autor książki przewidział istnienie takich dziwaków jak ja i kontynuację
Jeźdźców w Czasie pisał specjalnie z myślą
o nas. Osoby, które miały do czynienia z pierwszym tomem pewnie nie raz i nie
dwa ziewną sobie, po raz kolejny czytając o tym, jak to Liam cierpiał po śmierci Boba, oczywiście
z pełnym wyjaśnieniem,
kim/czym był/jest Bob (użycie ukośników staje się zasadne po przeczytaniu Czasu drapieżników). Za to ja przez cały
czas miałam wrażenie, że nic nie przegapiłam i mogłam w pełni cieszyć się opowiadaną
historią. Uczucie zagubienia wywołały u mnie tylko dwie drobne sprawy.
Po pierwsze, dlaczego na okładce zachowano angielską nazwę Time Riders, skoro przez resztę książki bohaterowie mówią o sobie zwyczajnie,
po polsku: jeźdźcy
czasu albo jeźdźcy w czasie (o ile to
ostatnie jest po polsku).
Po drugie, co sobie myślał geniusz, który pieczę nad kontinuum
czasoprzestrzennym powierzył
grupce dzieciaków, z których najmłodszy
ma niecałe dziesięć (Sal), a najstarszy
osiemnaście lat (Maddy).
Zrozumiałabym jeszcze, gdyby ci
młodzi ludzie posiadali gruntowne przeszkolenie, ale gdzie tam! Przez całą książkę wykazują szereg
luk w wykształceniu (moją ulubioną była niewiedza na temat symboliki
oznaczenia XY i XX).
Co się zaś tyczy samej akcji… Cóż, biorąc pod uwagę, z jakimi
fachowcami mamy do czynienia, nie dziwota, że podczas misji zwiadowczej coś
idzie nie tak (nie powiem co, żeby nie psuć niespodzianki) i teoretycznie
proste zadanie zmienia się w rozpaczliwą walkę o przetrwanie. Pozostałe w bazie
Sal i Maddy, a także
Liam (obecnie tkwiący w prehistorii, pośrodku stada wygłodniałych gadów)
próbują wszystko naprawić, jednak nie kończy się to za dobrze. Teraz gra toczy
się już nie tylko o życie Liama, ale o istnienie całej ludzkości.
Rany, z takimi strażnikami czasu, kto
potrzebuje terrorystów temporalnych?
A tak na poważnie, Czas
drapieżców nie jest złą książką. Powiedziałabym nawet, że jest całkiem
dobry... jak na książkę
dla młodzieży. Autor zna się na swoim rzemiośle; tworzy ciekawe światy,
umiejętnie buduje napięcie.
Zwroty akcji potrafią być naprawdę zaskakujące, a wiele spośród zastosowanych
rozwiązań błyszczy oryginalnością. Jednak zdecydowanie największy szacunek
budzi wielopoziomowa intryga. Za każdym razem, gdy wydaje się, że już
dotarliśmy do drugiego dna, okazuje się, że kryje się za nim trzecie, a dalej
jeszcze czwarte i piąte, i szóste...
Moim głównym i jedynym problemem z tą książką są – jak już pewnie
zdążyliście się domyślić – bohaterowie. Miałam ogromne problemy z tym, aby się
w nich „wczuć”. Trudność ta może wynikać z tego, że Czas drapieżników jest pozycją przeznaczoną dla nastoletnich
czytelników. Wszystkie postaci, nawet te starsze, są konsekwentnie
kreowane w taki sposób, aby
były atrakcyjne dla gimnazjalistów, co może irytować starszych odbiorców.
Co więcej… Ujmijmy to tak: ciężko mi darzyć sympatią kogoś, kto sztucznie
przyśpiesza wzrost genetycznie modyfikowanego LUDZKIEGO embrionu, programuje go
jak maszynę, a następnie używa jako żywej tarczy i mięsa armatniego. Niewiele
pomaga tłumaczenie, że „Przecież to nawet nie człowiek… to
tylko… klon”.
Ocena:
Recenzja książki Czas drapieżników napisana dla serwisu bestsellery.NET
Ewa Paczkowska – „Kochanek Magii”
W królestwie elfów na targu niewolników panuje
ożywienie. Niedawno upadł budzący powszechny strach Damar, a teraz ma
się odbyć licytacja pojmanych jeńców. Chodzą słuchy, że jednym z nich ma
być wnuk samego króla Cynobra – Darge or Reo – jedna z
najpotężniejszych magicznych istot na całym kontynencie. Ostatecznie
szczęśliwym nabywcą staje się Rinviel, który zamierza wykorzystać
chłopaka do zaspokojenia swych perwersyjnych zachcianek. Poniżany (i
molestowany) Darge (zwany również Derreo) poprzysięga uciec i się
zemścić, jednak kiedy ma ku temu okazję, odkrywa, że między nim, a elfem
zrodziło się silne, oparte głównie na masochizmie i sadyzmie uczucie.
Wierzcie
mi lub nie, ale w powyższym akapicie streściłam akcję, która w książce
zajmuje niemal pięćdziesiąt stron. Na szczęście w rozdziale szóstym
wreszcie pojawia się elficka mafia, która musi być mocniej powiązana z
Młodzieżą Wszechpolską, niż nam się wydawało, gdyż za główny cel stawia
sobie wyeliminowanie wszystkich elfów-homoseksualistów. (Zupełnie nie
rozumiem, skąd ta nienawiść. Ja sama zupełnie się nie dziwię, że niemal
każdy napotkany bohater okazuje się być gejem. Co innego mieliby zrobić,
skoro większa część powieści tworzy wrażenie, że kobiety w tym świecie
są stworzeniami rzadszymi od jednorożców i zazwyczaj mają do powiedzenia
nie więcej niż dwie kwestie. Dopiero pod sam koniec, gdy akcja przenosi
się na Smoczą Wyspie, pojawiają się informacje pozwalające sądzić, iż
pośród przechodniów znajdują się nie tylko mężczyźni.)
Od momentu
wkroczenia elfickiej mafii akcja nabiera zawrotnego tempa, zupełnie
jakby chciała nadgonić stracony czas. Tak więc w przeciągu zaledwie
pięciu rozdziałów bohaterom przytrafia się: porwanie, tortury, ucieczka z
więzienia, damarski ruch oporu, znowu tortury, pojedynek magiczny,
jeszcze jeden pojedynek magiczny, kąpiel w jeziorze, i jeszcze jedno
porwanie, a na koniec wampir, który okazuje się być byłym uczniem
Rinviela. I niemal każda z wymienionych rzeczy dosłownie „spada z
sufitu”. Owszem, homofobiczne poglądy mafii zostają wspomniane nieco
wcześniej, jednak nic, absolutnie nic nie wskazuje na to, że części
rządu Damaru udało się uniknąć pojmania, Rinviel kiedykolwiek miał
ucznia, a w opisywanym uniwersum istnieją nieumarli krwiopijcy. Nawet
krasnoludy, które nie odgrywają żadnej roli, ba, ani razu się nie
pojawiają, zasłużyły na wzmiankę, a wampiry nie. Co z tego, że jeden z
nich usiłował zabić głównego bohatera? Po prostu je ignorujmy!
Krótko
mówiąc, akcję pierwszej części książki można opisać jako groch z
kapustą, który spada z nieba w najmniej oczekiwanych momentach. Całe
szczęście, już na sto trzynastej stronie rozpoczyna się część druga,
która strukturą przypomina powieść, a nie zbiór notek pochodzących z
opowiadania blogowego (zgadnijcie, czym był „Kochanek Magii”, zanim
dorobił się wersji książkowej.) Niestety, także tutaj pojawiają się
pewne niedociągnięcia. Dla przykładu, Derreo raptem przypomina sobie, że
do niewoli trafił z winy smoka (przez poprzednie dwieście dziesięć
stron nie zająknął się o tym ani słowem). Jako że dzieje się to tuż
przed zapowiedzeniem audiencji u króla smoków, nie trudno się domyślić,
kto okaże się być feralnym gadem. Całość urywa się tak niespodziewanie,
że po przeczytaniu zakończenia odwróciłam stronę, święcie przekonana, że
natrafię na kolejny rozdział.
Dość już o akacji. Pomówmy teraz o kreacji postaci. Zabawna sprawa, ale chociaż główni bohaterowie przeżywają tak wiele przygód i mają mnóstwo okazji, aby się wykazać, nie udaje im się wytworzyć żadnych bardziej wyrazistych cech charakteru. Obaj są homoseksualistami, do tego Rinviel jest uzależnionym od narkotyków sadystą, a Derreo to masochista prawdopodobnie cierpiący na syndrom sztokholmski – obawiam się, że to wszystko, co można o nich powiedzieć. Za to osobowością potrafią wykazać się postaci drugoplanowe, pośród których prym wiodą Lussico oraz Teo. Pierwszy, chociaż nie odgrywa zbyt dużej roli, z każdą wypowiedzią, każdą podjętą akcją odsłania kawałek swojej osobowości. Tymczasem drugi, chociaż zaczyna jeszcze bardziej nijako niż główni bohaterowie, z biegiem czasu staje się jedną z najsympatyczniejszych postaci. Co prawda pod koniec „Kochanka Magii” znów nieco traci na wyrazistości, jednak istnieje nadzieja, iż w drugim tomie ją odzyska.
Jaka szkoda, że obaj panowie pojawiają się dopiero w części drugiej i, aby do nich dotrzeć, trzeba najpierw „zmęczyć” przeszło sto stron nijakości w wykonaniu Rinviela oraz Darge or Reo.
Ocena:
Recenzja oryginalnie opublikowana w miesięczniku LIBERTAS nr 58 - marzec 2013, ISSN: 1689-6688
Dość już o akacji. Pomówmy teraz o kreacji postaci. Zabawna sprawa, ale chociaż główni bohaterowie przeżywają tak wiele przygód i mają mnóstwo okazji, aby się wykazać, nie udaje im się wytworzyć żadnych bardziej wyrazistych cech charakteru. Obaj są homoseksualistami, do tego Rinviel jest uzależnionym od narkotyków sadystą, a Derreo to masochista prawdopodobnie cierpiący na syndrom sztokholmski – obawiam się, że to wszystko, co można o nich powiedzieć. Za to osobowością potrafią wykazać się postaci drugoplanowe, pośród których prym wiodą Lussico oraz Teo. Pierwszy, chociaż nie odgrywa zbyt dużej roli, z każdą wypowiedzią, każdą podjętą akcją odsłania kawałek swojej osobowości. Tymczasem drugi, chociaż zaczyna jeszcze bardziej nijako niż główni bohaterowie, z biegiem czasu staje się jedną z najsympatyczniejszych postaci. Co prawda pod koniec „Kochanka Magii” znów nieco traci na wyrazistości, jednak istnieje nadzieja, iż w drugim tomie ją odzyska.
Jaka szkoda, że obaj panowie pojawiają się dopiero w części drugiej i, aby do nich dotrzeć, trzeba najpierw „zmęczyć” przeszło sto stron nijakości w wykonaniu Rinviela oraz Darge or Reo.
Ocena:
Recenzja oryginalnie opublikowana w miesięczniku LIBERTAS nr 58 - marzec 2013, ISSN: 1689-6688
Antologia – „Magnetyzm”
Zgodnie z opisem wydawcy motywem przewodnim
antologii ma być siła nieodparcie popychająca ku sobie bohaterów, mimo
to teksty są bardzo różnorodne i jedynym sposobem na oddanie im pełnej
sprawiedliwości jest omówienie każdego z osobna.
„Klucznik” – Aleksandra „Rizu” Kapała
Damiana
nawiedza niezwykle realistyczny sen, w którym dziwaczne indywiduum
niewiedzące co to takiego kanapka, prosi o przechowanie pewnego klucza.
Rzeczywiście, gdy następnego dnia chłopak zwleka się z łóżka, znajduje
tajemniczy przedmiot, lecz uznaje go za prezent od młodszej siostry.
Następnej nocy znów ma sen, tym razem znacznie mniej przyjemny. Na
dodatek wkrótce wizja okazuje się być czymś więcej niż zwykłym nocnym
koszmarem. Dalej to, co zwykle: walka ze złem, świat do uratowania,
wielka miłość i tym podobne. Na szczęście bez kiczowatego happy endu.
Na
pierwszy rzut oka, styl, którym pisane jest opowiadanie, wygląda
poprawnie, ale… Cóż, czytając, trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy tu do
czynienia nie ze zwartą całością, a ciągiem przypadkowych zdań. Trudno
to określić inaczej, po prostu jedna wypowiedź w żaden widoczny sposób
nie nawiązuje do drugiej. W rezultacie bardzo trudno jest śledzić rozwój
akcji, a nawet w ogóle przejmować się losem bohaterów. Sytuacja zaczyna
się poprawiać mniej więcej od połowy opowieści, jednak poziom, który
można by określić jako „zdatny do czytania”, osiąga dopiero na kilka
stron przed końcem. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniają: „wpadki” przy
odmianie przez przypadki (np. „nie większy od opuszki” zamiast „od
opuszka”), brak przecinków (najczęściej w sąsiedztwie imiesłowów) oraz
liczne kolokwializmy pojawiające się w najmniej oczekiwanych momentach.
Co więcej, autorka zdaje się przejawiać pewną awersję do podmiotu
domyślnego, w wyniku czego w każdym niemal zdaniu raczy czytelników całą
hordą zaimków osobowych, tudzież rzeczowników. Aha, no i nie
zapominajmy jeszcze o wszechobecnych zaimkach dzierżawczych, które to
objawiają takie niesłychane prawdy, jak fakt, iż bohater odzyskał
panowanie nad swoim, a nie cudzym ciałem. Wszystko to sprawia, że o
lekturze „Klucznika” da się powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że
jest przyjemnością.
„Szkarłat w jego oczach” – Szehina
Na
obrzeżach miasta, obok anemicznego zagajnika, stoi samotne, wzniesione z
czarnego kamienia domostwo. Mieszkają w nim strażnicy – cieszący się
wyjątkowo złą sławą pogromcy demonów. Ponoć zostali skażeni przez
kontakt z piekielnymi istotami i teraz wydzielają trujący odór, a sam
ich dotyk może zniszczyć ludzką duszę. Takie oto straszne historie
opowiada sobie okoliczna dzieciarnia zabawiająca się obrzucaniem
upiornego domu kamieniami. Pewnego dnia dziewięcioletni Keries, chcąc
zaimponować kolegom, postanawia pójść krok dalej i zapukać do drzwi. Nie
ma pojęcia, że ta decyzja na zawsze odmieni jego życie.
Muszę
przyznać, pomysł bardzo ciekawy, ale… Początek jest naprawdę bardzo
dobry, lecz później, niestety, akcja traci na oryginalności i stosunkowo
łatwo można przewidzieć, jak się dalej potoczy. Wiele do życzenia
pozostawia także język, którym napisano opowiadanie. Przywodzi na myśl
wypracowanie z języka polskiego: jest poprawny, ale nic więcej. Chociaż
nawet z tą poprawnością czasami bywa nie najlepiej. W zdaniach
wielokrotnie złożonych pojawiają się problemy z odmianą rzeczowników
oraz, nie wiedzieć czemu, średnio co dziesiąte słowo pisane jest przez
myślnik (tem-peratury, zachowa-łem, spoj-rzenie, bie-giem – to zaledwie
kilka przykładów). Ponadto autorce zdarza się niekiedy „przeskakiwać” z
czasu przeszłego na teraźniejszy. Reszta, jak już mówiłam, jest z na
ogół poprawna, ale pisana językiem nieciekawym i sztywnym.
„System” – Danuta „Kaamos” Miklaszewska
Azrael
to Anioł Śmierci. Od eonów przemierza świat, zbierając dusze
śmiertelników i odsyłając je, a to do nieba, a to do piekła. Jako że
roboty z tym trochę dużo, podzielił się na wiele fragmentów zarządzanych
przez jedną, wspólną jaźń. Czy można więc się dziwić, że jest
„troszeczkę” dziwny? Zwykle trzyma się na uboczu, dlatego mieszkańcy
Rajskiego Ogrodu nie posiadają się ze zdziwienia, gdy pewnego dnia
przybywa, aby prosić o pomoc samego archanioła Gabriela. Jakie są
prawdziwe motywy Azraela? Czy aby na pewno chodzi mu jedynie o pozbycie
się uciążliwego wampira?
Styl, jakim napisano „System”, prezentuje
się bardzo dobrze (zwłaszcza na tle poprzednich tekstów). Jednak fabuła
– za wyjątkiem intrygującego początku – to seks i przemoc, przemoc i
seks, i nic więcej. Co z tego, że Anioła Śmierci oraz kierującą nim
„zerojedynkową” logikę przedstawiono bardzo ciekawie, skoro jedynym
celem opowiadania jest zaprezentowanie seksualnych fantazji autorki?
Względem ostrzeżenia, owe fantazje nie dość, że sadomasochistyczne, to
jeszcze z elementami nekrofilii. (Czy to w ogóle jest w naszym kraju
legalne?) Chyba do końca życia nie zapomnę tych palców szkieletu
wpychanych w… „System” z czystym sumieniem polecam wszystkim miłośnikom
przemocy seksualnej.
„Seven Days To The Wolves” – Katarzyna „Ariel” Moch
Nikt nie wie, dlaczego ulegają przemianie. Rodzą się w zwykłych ludzkich rodzinach, sami również niczym się nie wyróżniają… aż do okresu dojrzewania, kiedy to zaczynają im rosnąć pazury, kły, a często i ogony. Wilki, bo tak sami siebie nazywają, mają do wyboru jedną z czterech dróg, mogą: pozostać między ludźmi i cierpliwie znosić szykany, próbować jakoś ukryć swoje „wilkowstwo”, dać się zamknąć w Rezerwacie – specjalnej instytucji zajmującej się „resocjalizacją” – lub udać się do lasu, gdzie mieszkają całe watahy „odmieńców”. Jedną z owych wilczych grup jest wataha Czcionki. Jej członkowie, chociaż pozbawieni takich wygód jak lodówki oraz Internet, żyją sobie całkiem wygodnie. Niestety, sielankę przerywa przybycie Myśliwych poszukujących zbiegów z Rezerwatu. Teraz całej watasze grozi internowanie oraz przymusowy, niezwykle brutalny proces resocjalizacji, kończący się ucięciem ogona.„Seven Days To The Wolves” to jedno z tych opowiadań, które już od pierwszej strony albo się kocha, albo nienawidzi. Autorka zdecydowała się na bardzo ryzykowne posunięcie i cały tekst napisała stylem potocznym „okraszonym” niemałą ilością kolokwializmów. Chociaż nie jestem miłośniczką takiej stylizacji, muszę przyznać, że Moch stosują ją bardzo umiejętnie. Obranej konwencji trzyma się konsekwentnie, ani razu nie „wypadając z rytmu”. Lekki styl doskonale pasuje do historii, która, chociaż posiadająca zadatki na prawdziwy dramat, zostaje celowo opowiedziana z przymrużeniem oka. Dlatego tekst można potraktować zarówno jako nieco absurdalną, humorystyczną opowiastkę, jak i dopatrzeć się w nim drugiego dna. Nietrudno się zorientować, że wataha Wilków, pomimo całej fantastycznej otoczki, to tak naprawdę nieco wyidealizowany obraz społeczności gejowskiej, zaś w Rezerwatach oraz stosowanych w nich metodach resocjalizacji można dopatrzeć się analogii do ośrodków „leczenia” homoseksualizmu, których utworzenia kilka lat temu domagała się pewna pani polityk. I tak oto prosta „historyjka-komedyjka” zmienia się w ostrą krytykę homofobii, a ja z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że „Seven Days To The Wolves” jest zarazem najlżejszym i – paradoksalnie – najambitniejszym opowiadaniem w antologii.
„Frigore Sanguis” – Arwi Michaelis
Nie widzę sensu w streszczaniu fabuły tego opowiadania, gdyż nawet sama autorka uznała ją za nieistotną. Akcja istnieje jedynie do momentu, gdy para głównych bohaterów idzie ze sobą do łóżka. Po nader szczegółowym opisaniu, co w owym łóżku się działo, Moch stwierdza, że wszystko godne uwagi już zostało opisane i postanawia historię jak najszybciej zakończyć. W rezultacie próba przywołania Władcy Piekieł oraz wielka bitwa, od której zależą losy świata, zostały opisanie mniej więcej tak: „A potem ci dobrzy pokonali tych złych. Koniec.”„Echa” – Moliner
Wiele lat temu para młodych ludzi wspięła się na wzgórze, aby posłuchać „najlepszego echa w Gorzowie”. Dziś ona jest przykuta do łóżka, a on nie został pisarzem. Czy ich życie zdoła odmienić pojawienie się Stefana – młodego człowieka obdarzonego ogromnym talentem literackim? Spoiler: nie.Echa to lament. Kilkudziesięciostronicowa skarga na bezsens oraz ogólną szarość życia, na rzeczywistość, która niszczy marzenia, talenty, a nawet emocje. Jeśli ktoś podziela uczucia żywione przez bohaterów, odnajdzie tutaj siebie, a opowieść głęboko go wzruszy. Jednak dla reszty ludzkości tekst może okazać się raczej nużący. Na uwagę zasługuje styl autorki, która nie boi się eksperymentować z językiem, konwencjami oraz sposobami narracji.
„Po prostu zaparz mi herbatę” – Yerba Mate
Łukasz zdaje się być najprzeciętniejszym człowiekiem na świecie. Do czasu. Nieoczekiwane spotkanie z Agnieszką – dawną nauczycielką rysunku, przypomina mu o tym, kim był kiedyś. „Czy jesteś szczęśliwy?” – jedno niewinne pytanie, tylko tyle potrzeba, aby nieodwracalnie zburzyć spokój chłopaka. Czy starczy mu odwagi, aby wreszcie przestać się okłamywać i zacząć walczyć o to, na czym naprawdę mu zależy?Już na pierwszy rzut oka widać, że autorka świetnie się bawiła, pisząc opowiadanie. Tak dobrze, że nie mogła się powstrzymać przed parokrotnym popadaniem w dłużyznę. Jeśli jednak pominie się tą drobną niedoskonałość (czyli „przeskoczy” kilka akapitów), „Po prostu…” jest ciekawą lekturą. W sposób lekki, a często nawet zabawny, opowiada o sprawach niezwykle ważnych i uniwersalnych, jakimi są bycie sobą, umiejętność pogodzenia się z własną innością oraz lęk przed podjęciem ryzyka. Bohaterowie są sympatyczni i łatwo ich polubić. Rozterki Łukasza przedstawiono realistycznie i zarazem ciekawie, bez kiczowatego melodramatyzmu, zaś umiejętnie napisane otwarte zakończenie zadowoli nawet najbardziej wybrednych czytelników. Tekstowi należy się również duży plus za nowe spojrzenie na kwestię tożsamości oraz uniknięcie popadania w schematy i stereotypy.
Podsumowując, antologię „Magnetyzm” bardzo ciężko jest jednoznacznie ocenić. Dlatego każdy czytelnik powinien sam zdecydować, czy dla opisanych powyżej opowiadań warto kupować książkę. Nim jednak zakończę recenzję, muszę wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Chociaż starałam się tego nie akcentować, wszystkie teksty zawarte w zbiorze opowiadają o relacjach homoseksualnych (a dokładniej męsko-męskich). Czy ktoś poza mną zastanawia się, dlaczego autorkami są wyłącznie młode dziewczęta?
Ocena:
Recenzja oryginalnie opublikowana w miesięczniku LIBERTAS nr 57 - luty 2013, ISSN: 1689-6688
Marianna Anna Gibas – „Słońce za chmurami”
Rafał zdaje się być przeciętnym 38-latkiem.
Księgowy, właściciel nieco sfatygowanego, ale sprawnego samochodu,
mieszkaniec popeerelowskiego bloku, spokojny sąsiad, wreszcie szczęśliwy
małżonek z dziewięcioletnim stażem – ktoś taki mógłby mieszkać z nami
drzwi w drzwi. A jednak mężczyzna skrywa przed całym światem pewną
tajemnicę. Gdy jest sam, zdejmuje noszoną na co dzień maskę i… wchodzi
na strony internetowe dla gejów. Jak długo można bezkarnie prowadzić
podwójne życie? I czy Rafałowi starczy odwagi, aby wyznać kochankowi, że
ma żonę?
Największy problem z książką „Słońce za chmurami” polega
na tym, iż jest bardzo nierówna. Początkowe rozdziały nie prezentują
się najlepiej. Składają się głównie z niedorzecznie długich zdań. Dla
przykładu, po przeczytaniu jednego z nich nie byłam w stanie stwierdzić,
kto właściwie się skrzywił: mężczyzna, samochód czy pobliski blok. (O
licznych skrótach myślowych, w tym takim, z którego wynika, że laptop
był w gorszym humorze, już nie wspomnę.) Co więcej, nawet sama autorka
zdaje się nie być pewna, jakim stylem chce pisać. I tak oto w narracji
obok kolokwializmów takich jak „facet”, pojawiają się „gdyż” oraz
„wielce” (nierzadko w jednym zdaniu). Co się zaś tyczy wulgaryzmów… Cóż,
powiem tyle: stosując przekleństwa w literaturze, trzeba wykazać się
pewnym wyczuciem. I właśnie tego wyczucia momentami Gibas brakuje.
Nadużywane są również zaimki, jednak nie w „dramatycznym” stopniu. Na żadne kwiatki typu:
on swoim palcem swojej dłoninie natrafimy, lecz, na przykład, dowiemy się, że mężczyzna – będąc sam jeden w pomieszczeniu – poprawił swój, a nie cudzy, krawat. Tymczasem główny bohater, bardziej niż prawdziwego człowieka, przypomina zbiór stereotypów żywionych przez nastolatków. (Z całym szacunkiem, jeszcze nie spotkałam takiego trzydziestoparolatka, który co kwadrans narzekałby, że jest już stary, praktycznie jedną nogą w grobie). Znacznie lepiej wypada Mateusz – druga co do ważności postać w powieści. Za dnia pracuje w studium tatuażu, nocą gra w mało znanej kapeli rokowej, a co najważniejsze: ma dopiero 24 lata (nie mogę oprzeć się wrażeniu, że właśnie z tego powodu autorce łatwiej o nim pisać). Sama akcja zanadto nie zaskakuje. Już w momencie, gdy Rafał i Mateusz zaczynają ze sobą pisać na czacie, jest oczywiste, że internetowa znajomość przerodzi się w coś poważniejszego, ale…
Wszystko
ulega znacznej poprawie po przeczytaniu mniej więcej jednej trzeciej
książki. Wprawdzie akcja nadal koncentruje się przede wszystkim na
jednym wątku, lecz teraz znacznie wybiega poza utarte schematy i nieraz
autentycznie zaskakuje. (Szczególnie udane jest zakończenie, którego z
oczywistych powodów nie zdradzę.) Z prostej powiastki o romansie,
„Słońce za chmurami” staje się głęboką opowieścią psychologiczną o lęku
przed zmianą i potrzebie wzięcia odpowiedzialności za własne życie.
Gibas niczego nie mówi wprost ani nie wykłada łopatą prawd objawionych,
pozwalając czytelnikowi samodzielnie wyciągać wnioski oraz oceniać
postępowanie bohaterów. A trzeba przyznać, ci nabierają głębi. Nawet
Rafał przestaje narzekać, ilu to on nie ma zmarszczek, a w zamian
zyskuje przekonywującą motywację. Na pewno nie można zaliczyć go do
typowych, walczących z losem postaci pozytywnych, których to ostatnimi
czasy pełno w literaturze. Jest zgorzkniałym człowiekiem, który całe
życie był konformistą niemającym odwagi walczyć o to, w co wierzy, a
teraz o swoje wybory obwinia wszystkich wokół siebie. W pewnym momencie
zarzuca własnemu bratu, że to przez niego jest nieszczęśliwy, bo ten
ułożył sobie życie. Na dodatek co i rusz wychodzi z Rafała hipokryta.
Niby zarzeka się, że kocha żonę jak siostrę, a jednak cieszy się na
wieść, że kobieta nie może mieć dzieci, których tak bardzo pragnie. To,
czy w ogóle jest zdolny kochać kogoś poza sobą, pozostaje kwestią
sporną.
Również styl w dalszej części historii zmienia się na lepsze. Autorka prezentuje lekkie, przyjemne w odbiorze pióro, które sprawia, że książkę „pochłania się” w ciągu zaledwie kilku godzin. Muszę jednak przyznać, że nadal zdarzają się pewne wpadki. Bohater ziewa nie „rozdzierająco”, a „rozdarcie”, gdy tymczasem jedna z postaci kobiecych ma włosy związane w „koka”, a nie w „kok”, zaś słowo „amok” zostaje użyte jako synonim „transu”. Zdarzają się także takie literówki jak „bokowisko” zamiast „blokowisko”, a raz natrafiłam na „nie” pisane łącznie z czasownikiem. (Na szczęście był to jednorazowy incydent.) Poza tym autorka najwyraźniej kiedyś usłyszała powiedzenie „skoczyć na głęboką wodę”, ale nie zapamiętała go dokładnie, więc jej bohater co i rusz boi się skoczyć, a to na „szeroką”, a to „otwartą” wodę.
Podsumowując, „Słońce za chmurami”, chociaż dalekie od doskonałości, stanowi pozycję godną uwagi, choćby jedynie dlatego, że na jego kartach możemy obserwować powolne rozwijanie się talentu. I choć Mariannę Annę Gibas trudno jeszcze nazwać profesjonalną pisarką, warto zapamiętać jej nazwisko. Bardzo możliwe, że jedna z jej przyszłych powieści bardzo nas wszystkich zaskoczy. Szkoda, że autorka przed opublikowaniem „Słońca za chmurami” nie uznała za stosowne poprawić pierwszych rozdziałów.
Ocena:
Recenzja oryginalnie opublikowana w miesięczniku LIBERTAS nr 56 - styczeń 2013, ISSN: 1689-6688
Również styl w dalszej części historii zmienia się na lepsze. Autorka prezentuje lekkie, przyjemne w odbiorze pióro, które sprawia, że książkę „pochłania się” w ciągu zaledwie kilku godzin. Muszę jednak przyznać, że nadal zdarzają się pewne wpadki. Bohater ziewa nie „rozdzierająco”, a „rozdarcie”, gdy tymczasem jedna z postaci kobiecych ma włosy związane w „koka”, a nie w „kok”, zaś słowo „amok” zostaje użyte jako synonim „transu”. Zdarzają się także takie literówki jak „bokowisko” zamiast „blokowisko”, a raz natrafiłam na „nie” pisane łącznie z czasownikiem. (Na szczęście był to jednorazowy incydent.) Poza tym autorka najwyraźniej kiedyś usłyszała powiedzenie „skoczyć na głęboką wodę”, ale nie zapamiętała go dokładnie, więc jej bohater co i rusz boi się skoczyć, a to na „szeroką”, a to „otwartą” wodę.
Podsumowując, „Słońce za chmurami”, chociaż dalekie od doskonałości, stanowi pozycję godną uwagi, choćby jedynie dlatego, że na jego kartach możemy obserwować powolne rozwijanie się talentu. I choć Mariannę Annę Gibas trudno jeszcze nazwać profesjonalną pisarką, warto zapamiętać jej nazwisko. Bardzo możliwe, że jedna z jej przyszłych powieści bardzo nas wszystkich zaskoczy. Szkoda, że autorka przed opublikowaniem „Słońca za chmurami” nie uznała za stosowne poprawić pierwszych rozdziałów.
Ocena:
Recenzja oryginalnie opublikowana w miesięczniku LIBERTAS nr 56 - styczeń 2013, ISSN: 1689-6688
Anna Gręda – „Angelus”
Wierzyłam we własne możliwości i zostałam pisarkąpisze na swoim blogu szesnastoletnia Ania Gręda. Niedawno do księgarni trafił Angelus – jej najnowsza (już druga) powieść. Jedno trzeba przyznać, styl autorki robi wrażenie, ale czy pozytywne…
Od
trzech miesięcy siedemnastoletnia Anka nie może pogodzić się ze
śmiercią ojca. Coraz bardziej zamyka się w sobie, odsuwa się od rodziny i
przyjaciół, a nawet porzuca marzenia o karierze w branży muzycznej.
Tymczasem jej była przyjaciółka Monika ciężko przeżywa rozwód rodziców,
tym bardziej, że ojciec zamierza się wkrótce ponownie ożenić. Jakby tego
jeszcze było mało, nachodzi ją agresywny eks-chłopak nadużywający
alkoholu. Jednak wszystko ulega zmianie wraz z pojawieniem się dwóch
nowych uczniów, mrukliwego, zamkniętego w sobie Dymitra oraz zabójczo
przystojnego Pawła – oficjalnie syna bajecznie bogatego właściciela
wytwórni płytowej. Jaką tajemnicę skrywają chłopcy? Czy prześladujące
Ankę wizje to naprawdę wspomnienia z poprzedniego życia? Kim była
Mariszka Sokołow? I dlaczego ostatnio za Moniką ciągle lata kruk?
Angelus
ma wszystko to, co dobry romans paranormalny dla młodzieży posiadać
powinien: tajemnicę z przeszłości, nadprzyrodzone (koniecznie nieziemsko
piękne) istoty, silnie rozbudowany wątek miłosny (i to nawet podwójny),
bohaterów po przejściach, w miarę dobrze scharakteryzowanych, a
jednocześnie na tyle niewyrazistych, aby każdy mógł się z nimi
utożsamiać, silnie zamerykanizowaną szkołę z szafkami dla uczniów,
drużyną futbolową oraz cheerleaderkami, przekład piosenek Britney
Spears, mnóstwo niedokończonych wątków, w sam raz, żeby dopisać kilka
tomów kontynuacji, lekkie i przyjemne dialogi, odpowiednią dawkę humoru,
a nade wszystko ciekawy pomysł, który, chociaż wyraźnie inspirowany
innymi utworami, zawiera wiele oryginalnych elementów i ukazuje nowe
spojrzenie na kwestię upadłych aniołów oraz ich potomków.
Niestety,
wszystko to zostaje zepsute przez błędy stylistyczne. Już na pierwszej
stronie pojawiają się aż trzy, z których to wynika, że torba ozdobiona
była ludzkimi palcami, pasztet zrobiono z porcelanowego talerzyka, a…
Hm, bardzo mi przykro, lecz mimo najszczerszych chęci, nie potrafię
zrozumieć, co wynika ze zdania: „Z sypialni matki wymaszerowała
dodatkowo, przeciągając się sennie, Saba, podpalana suka owczarka z
nieco posrebrzaną sierścią.” Od razu muszę zaznaczyć, później jest
troszeczkę lepiej i nawet zdarzają się fragmenty stojące na znacznie
wyższym poziomie, jak choćby wyżej wspomniane błyskotliwe dialogi
(zwłaszcza ten o wszach i opryszczce) oraz niektóre opisy (np. lekcji o
Romantyzmie). Niestety, poza tymi niezbyt licznymi przypadkami powieść
aż roi się od potknięć i błędów w warsztacie literackim. Tak więc mamy:
powtórzenia (po prawdzie nie tak częste, jak po wieku autorki można by
się spodziewać), zdania pozornie poprawne, jednak zawierające zgrzyty
stylistyczne („Rapczewski wpatrywał się w nią ze zmrużonymi oczyma.”),
zdania z błędnie użytymi wyrazami, a nawet całymi zwrotami („W jej
głowie skumulował się przerażający czarny scenariusz.”, …„w jego
źrenicach dostrzegła błysk humoru.”), zdania ozdobione niezrozumiałymi
metaforami („Anka, rozglądając się dookoła, podeszła do okna i zamknęła
je szybko, drżąc pod lepkimi palcami zimnego powietrza.”), zdania
ekstatyczne („W nozdrza Moniki wślizgnął się zapach chłopaka, który
więził jej w płucach toksyczny haust powietrza.”), zdania bezsensowne
(„Sama w połowie rozpoczęła omijanie koleżanek szerokim łukiem.”) oraz
zdania, na widok których śmiech ogarnia („Jego materiał falował, leżąc
tuż obok okna.”, „Dotyk jego ust wywołał prąd, który poraził jej
kręgosłup”…)
Autorka niewątpliwie ma talent, lecz czeka ją jeszcze wiele lat nauki oraz ciężkiej pracy, zanim zasłuży na szersze uznanie. Obecnie jej twórczość mogę polecić jedynie mniej wymagającym czytelnikom oraz osobom, które do tego stopnia potrafią zatracić się w fabule, aby zignorować całą resztę.
Ocena:
Recenzja oryginalnie opublikowana w miesięczniku LIBERTAS nr 55 - grudzień 2012, ISSN: 1689-6688
Autorka niewątpliwie ma talent, lecz czeka ją jeszcze wiele lat nauki oraz ciężkiej pracy, zanim zasłuży na szersze uznanie. Obecnie jej twórczość mogę polecić jedynie mniej wymagającym czytelnikom oraz osobom, które do tego stopnia potrafią zatracić się w fabule, aby zignorować całą resztę.
Ocena:
Recenzja oryginalnie opublikowana w miesięczniku LIBERTAS nr 55 - grudzień 2012, ISSN: 1689-6688
Subskrybuj:
Posty (Atom)