czwartek, 27 czerwca 2013

Adrianna Wiśniewska – „Zefir. Opowiadania”

Antologia „Zefir. Opowiadania” zawiera teksty wyłącznie jednej pisarki. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby autorka – Adrianna Wiśniewska – była osobą chociaż odrobinę bardziej doświadczoną. Uwaga! Przedawkowanie zawartego w książce ponuractwa może grozić chandrą, długotrwałą depresją oraz myślami samobójczymi.
 
„Zefir. Opowiadania” to – jak już sama nazwa wskazuje – zbiór opowiadań. Co jednak z tym wszystkim ma wspólnego zefir? Po przeczytaniu całego tomu nasuwają się różne określenia: chandra, dekadentyzm, nihilizm, ale ciepły, wilgotny wiatr wiejący od zachodu? Nie, zdecydowanie nie jest to najbliższe skojarzenie. Zefir, nawet ten z greckiej mitologii, jest zwiastunem wiosny, tymczasem tutaj mamy do czynienia raczej z październikiem lub listopadem – jednym z tych szarych, deszczowych miesięcy, gdy podobni do ryb głębinowych ludzie gnieżdżą się w blokach, a słońce woli udawać, że go nie ma. Wszystkie zawarte w książce teksty przedstawiają pozbawiony nadziei świat zmierzający ku nieuchronnej zagładzie. Żyjących w nim ludzi nie da się już uratować, a nawet jeśli, to po co? Sami są sobie winni, zwyrodnialcy jedni. A mimo to, pośród tej rozpaczy, ciemności, płaczu i zgrzytania zębów autorka potrafi od czasu do czasu pokazać, że posiada poczucie humoru. Dość mroczne i pokrętne, ale jednak poczucie humoru.
 
Jednym z takich lżejszych opowiadań jest rozpoczynające zbiór „Królewiątko”. Spokój strzyg, bagienników oraz innych demonów zostaje przerwany, kiedy nad ich jezioro, przybywa uciekający przed pogonią królewicz. Rannemu młodzianowi decyduje się pomóc dosyć niecodzienna para – gadający kot Aleksander (doskonale wykreowana postać, warto przeczytać opowiadanie choćby jedynie dla niego) oraz Marsylka – dziewczyna, która ma pewien problem z życiem, a raczej z nieżyciem. I tak oto zaczynają się kłopoty. Pomimo zastraszającej ilości wielokropków, tekst czyta się bardzo szybko, wręcz błyskawicznie. Chociaż sprawy przybierają nieszczególnie pomyślny obrót (zwłaszcza dla tytułowego królewiątka), mając cichą nadzieję, że przygody bohaterów będą trwać wiecznie, czyta się dalej z rosnącą satysfakcją oraz ekscytacją aż do zakończenia. O ile toto w ogóle można nazwać zakończeniem. Proszę mi wybaczyć, ale scena jest chaotyczna oraz wysoce niesatysfakcjonująca. W momencie kulminacyjnym akcja zostaje po prostu urwana. Oczywiście zabieg taki nie jest niczym złym, o ile zostanie zręcznie przeprowadzony. Z przykrością muszę stwierdzić, że Wiśniewskiej się to nie udało. Fragment trzeba przeczytać parę razy, aby w ogóle zrozumieć, co właściwie się wydarzyło, a zamiast napięcia, mamy niedosyt, irytację oraz wrażenie, że historia tak naprawdę wcale nie ma zakończenia.
 
Następne opowiadanie „Wiedźma z Wrzosowego Uroczyska” kontynuuje historię losów Marsylki i Aleksandra. I całe szczęście, bo to przynajmniej częściowo zaciera nieprzyjemne wrażenie pozostałe po nieudanym zakończeniu. Szkoda tylko, że tekst nie stoi na równym poziomie jak poprzedni. Autorka zapewne próbowała nadać opowieści nastrój tajemniczości oraz przepełnionego napięciem oczekiwania, lecz jedyne, co osiągnęła, to chaos. Tragicznie nie jest, ale nie raz można się pogubić. Sama fabuła również kuleje. Akcji mamy bardzo mało, najwyżej dwie, trzy króciutkie scenki. Cała reszta to głównie odkrywanie przez główną bohaterkę swoich nowych „supermocy” oraz rodzące się – niemal z powietrza – uczucie pomiędzy nią, a księciem Mieszkiem. Sytuacji wcale nie polepsza fakt, że wyjątkowo niepomyślny obrót wydarzeń sprawia wrażenie wymuszonego, jakby autorka chciała koniecznie wszystkich unieszczęśliwić. Jednak najgorsze jest to, że poprzednio tak wyraziste osobowości postaci rozmywają się. Nawet Marsylka niemal zostaje sprowadzona do poziomu bezpłciowej heroiny, w której zakochuje się każdy napotkany mężczyzna. Te wszystkie elementy powodują, że „Wiedźma…” wygląda jak pisany poniekąd na siłę epizod, którego jedyną funkcją jest łączyć za sobą dwie części opowieści. Niestety, ciągu dalszego nie uświadczymy, ponieważ reszta zawartych w książce opowiadań jest już niepowiązana z cyklem.
 
Tak jak „Ostatni człowiek”, o którym trudno stwierdzić, o czym to właściwie jest. Zaczyna się od przydługiego opisu wojny, który zamiast informować, nudzi. W ogóle, całe opowiadanie w większości składa się nie z akcji, a streszczeń wydarzeń minionych, przerywanych nachalnym, dla czytelnika niemal zabójczym, moralizowaniem. A na zakończenie jest koniec świata. Chyba. Nie jestem pewna, ponieważ w miarę trwania opowieść traci resztki spójności. Nie zaprzeczę, pojawia się kilka niezłych momentów, jak choćby klątwa zmieniająca ludzi w demony, lecz całość jest tak zagmatwana, że nawet po kilkukrotnej lekturze ciężko zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
 
Następnie mamy „Ogród Boga”, najlepszy tekst w zbiorze. Co prawda początek pozuje na science fiction, jednak nie dajcie się zmylić. Poziom „naukowości” ani razu nie wykracza poza zakres wiedzy dostępnej dla przeciętnego licealisty, ewentualnie osoby potrafiącej korzystać z wyszukiwarki internetowej. Na dokładkę, lada moment pojawiają się wiecznie młodzi ludzie, diabeł, a nawet sam Bóg. I tak oto mamy fantasy. Zaczyna się dosyć niewinnie. Ot, zwykły rejs turystyczny szlakiem Drogi Mlecznej. Nic specjalnego. Jednak dwudziestego dnia lotu zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Statek traci łączność nie tylko z macierzystym portem, lecz Ziemią w ogóle, a sterowanie oraz przyrządy nawigacyjne zaczynają szwankować. Ani załoga, ani turyści nie podejrzewają tego, co ma nadejść. Tym razem autorka prawie w ogóle nie moralizuje, a jednak tekst jest głęboki oraz poruszający (rzekłabym nawet wstrząsający). Każdy jest na swój sposób wyjątkowy, obdarzony w pełni ludzką osobowością. Nie sposób ich nie polubić… niestety. Niestety, bo pisarka urządza prawdziwą rzeźnię. Zakończenie – notabene genialne, bardzo zaskakujące oraz kapkę tajemnicze – u nieco wrażliwszych osób może wywołać prawdziwą traumę. Jedno jest pewne, „Ogród…” nie jest tekstem, który łatwo ulatuje z pamięci.
 
Ostatnia opowieść – „Krew z krwi”, posiada tylko jedną wadę: jest opowiadaniem. Gdybym spróbowała go streścić, choćby pobieżnie, recenzja rozrosłaby się do rozmiarów wręcz monstrualnych. Pomysłów, wątków, postaci, zwrotów akcji – tego wszystkiego spokojnie starczyłoby na ponad trzystustronicową powieść, albo i całą trylogię. Upchane w tak niewielkiej formie, zamiast zachwycać i wciągać, przyprawiają o ból głowy. Cały czas coś się dzieje, bohaterowie nieustannie wpadają z jednych kłopotów w drugie. Brak spokojnych momentów, w których czytelnik mógłby złapać oddech. Zawrotne tempo akcji sprawia, że aby wszystko zrozumieć nierzadko trzeba jeszcze raz przeczytać dłuższy fragment, a czasami, nawet po kilkukrotnej lekturze, niektóre ciągi zdarzeń wciąż zdają się być pozbawione logiki. Jednak na największe współczucie zasługują główni bohaterowie. Biedacy, tak są zalatani, że zupełnie nie mają czasu, aby zaprezentować swe osobowości. O ile o dziewczynie-medium – Evu, da się jeszcze coś powiedzieć, o tyle jej bracia zostali straszliwie pokrzywdzeni. Jednowymiarowi, płytcy, mdli. Całkowicie pozbawieni jakichkolwiek charakterystycznych cech, podczas czytania nieustanie zlewają się w jedną postać. W sumie, nic w tym dziwnego. Główną rolą młodzieńców jest podążanie za siostrą, działać samodzielnie mają okazję jedynie wtedy, gdy Evu znika, wpada w tarapaty lub jest nieprzytomna. A, nie zapominajmy jeszcze o zakończeniu. Chwali się autorce, że nie produkuje tak modnych ostatnio przesłodzonych „happy endów”, ale doprawdy, w drugą stronę też nie należy przesadzać. Całe szczęście, przynajmniej tym razem nie następuje koniec świata, zaledwie kilka pomniejszych tragedii oraz masakr.
 
Cóż, to już koniec zbioru opowiadań, teraz pozostaje jedynie podsumować całość. Korekta mogłaby być lepsza. Parę razy pojawiają się błędy typu „l” zamiast „ł” oraz dziwaczne odstępy, jakby ktoś przypadkiem wcisnął „enter”. Poza tym, nigdy nie uwierzę, iż autorki żadną miarą nie dało się przekonać do rezygnacji chociażby z kilku wielokropków. Jest ich tak wiele, aż ciężko czytać. W niektórych momentach trzema kropkami kończy się niemal każde zdanie. Jednak nie obwiniajmy o wszystko nieszczęsnych korektorów. Niektóre potknięcia, takie jak brak spójności wydarzeń czy „płaskie” postaci męskie, wynikają głównie z niedoświadczenia pisarki. Niedoświadczenia, z którego – jak „Ogród Boga” dobitnie udowadnia – Wiśniewska bardzo szybko wyrasta. Już teraz dysponuje sprawnością językową, o której wielu początkujących twórców może jedynie pomarzyć. Przy tym nie boi się być oryginalna. Zamiast bezmyślnie kopiować motywy ze „Zmierzchów”, „Potterów” oraz „Tolkienów”, używa swojej własnej wyobraźni oraz naszej rodzimej, jakże bogatej, słowiańskiej mitologii. Gdyby tylko nie odznaczała się tak pesymistycznym sposobem postrzegania świata. Nawet najlżejsze utwory znajdujące się w „Zefirze” mają posmak goryczy, dlatego czytanie za jednym zamachem całego zbioru jest nie najszczęśliwszym pomysłem. Ale mimo to, gdy Wiśniewska wyda nową książkę, z chęcią po nią sięgnę. Może ktoś to odbierze jako przejaw niepoprawnego optymizmu, lecz naprawdę wierzę, że autorka ma talent i kiedyś stworzy dzieło, które nas wszystkich zaskoczy. Co się zaś tyczy jej debiutanckiej antologii, warto do niej zajrzeć głównie z powodu „Ogrodu Boga” oraz „Królewiątka”.
 
Ocena: :star::star::star::star::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty: 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz