Antologia „Zefir. Opowiadania” zawiera teksty wyłącznie jednej pisarki.
Nie byłoby w tym nic złego, gdyby autorka – Adrianna Wiśniewska – była
osobą chociaż odrobinę bardziej doświadczoną. Uwaga! Przedawkowanie
zawartego w książce ponuractwa może grozić chandrą, długotrwałą depresją
oraz myślami samobójczymi.
„Zefir. Opowiadania” to – jak już sama nazwa
wskazuje – zbiór opowiadań. Co jednak z tym wszystkim ma wspólnego
zefir? Po przeczytaniu całego tomu nasuwają się różne określenia:
chandra, dekadentyzm, nihilizm, ale ciepły, wilgotny wiatr wiejący od
zachodu? Nie, zdecydowanie nie jest to najbliższe skojarzenie. Zefir,
nawet ten z greckiej mitologii, jest zwiastunem wiosny, tymczasem tutaj
mamy do czynienia raczej z październikiem lub listopadem – jednym z tych
szarych, deszczowych miesięcy, gdy podobni do ryb głębinowych ludzie
gnieżdżą się w blokach, a słońce woli udawać, że go nie ma. Wszystkie
zawarte w książce teksty przedstawiają pozbawiony nadziei świat
zmierzający ku nieuchronnej zagładzie. Żyjących w nim ludzi nie da się
już uratować, a nawet jeśli, to po co? Sami są sobie winni, zwyrodnialcy
jedni. A mimo to, pośród tej rozpaczy, ciemności, płaczu i zgrzytania
zębów autorka potrafi od czasu do czasu pokazać, że posiada poczucie
humoru. Dość mroczne i pokrętne, ale jednak poczucie humoru.
Jednym
z takich lżejszych opowiadań jest rozpoczynające zbiór „Królewiątko”.
Spokój strzyg, bagienników oraz innych demonów zostaje przerwany, kiedy
nad ich jezioro, przybywa uciekający przed pogonią królewicz. Rannemu
młodzianowi decyduje się pomóc dosyć niecodzienna para – gadający kot
Aleksander (doskonale wykreowana postać, warto przeczytać opowiadanie
choćby jedynie dla niego) oraz Marsylka – dziewczyna, która ma pewien
problem z życiem, a raczej z nieżyciem. I tak oto zaczynają się kłopoty.
Pomimo zastraszającej ilości wielokropków, tekst czyta się bardzo
szybko, wręcz błyskawicznie. Chociaż sprawy przybierają nieszczególnie
pomyślny obrót (zwłaszcza dla tytułowego królewiątka), mając cichą
nadzieję, że przygody bohaterów będą trwać wiecznie, czyta się dalej z
rosnącą satysfakcją oraz ekscytacją aż do zakończenia. O ile toto w
ogóle można nazwać zakończeniem. Proszę mi wybaczyć, ale scena jest
chaotyczna oraz wysoce niesatysfakcjonująca. W momencie kulminacyjnym
akcja zostaje po prostu urwana. Oczywiście zabieg taki nie jest niczym
złym, o ile zostanie zręcznie przeprowadzony. Z przykrością muszę
stwierdzić, że Wiśniewskiej się to nie udało. Fragment trzeba przeczytać
parę razy, aby w ogóle zrozumieć, co właściwie się wydarzyło, a zamiast
napięcia, mamy niedosyt, irytację oraz wrażenie, że historia tak
naprawdę wcale nie ma zakończenia.
Następne
opowiadanie „Wiedźma z Wrzosowego Uroczyska” kontynuuje historię losów
Marsylki i Aleksandra. I całe szczęście, bo to przynajmniej częściowo
zaciera nieprzyjemne wrażenie pozostałe po nieudanym zakończeniu. Szkoda
tylko, że tekst nie stoi na równym poziomie jak poprzedni. Autorka
zapewne próbowała nadać opowieści nastrój tajemniczości oraz
przepełnionego napięciem oczekiwania, lecz jedyne, co osiągnęła, to
chaos. Tragicznie nie jest, ale nie raz można się pogubić. Sama fabuła
również kuleje. Akcji mamy bardzo mało, najwyżej dwie, trzy króciutkie
scenki. Cała reszta to głównie odkrywanie przez główną bohaterkę swoich
nowych „supermocy” oraz rodzące się – niemal z powietrza – uczucie
pomiędzy nią, a księciem Mieszkiem. Sytuacji wcale nie polepsza fakt, że
wyjątkowo niepomyślny obrót wydarzeń sprawia wrażenie wymuszonego,
jakby autorka chciała koniecznie wszystkich unieszczęśliwić. Jednak
najgorsze jest to, że poprzednio tak wyraziste osobowości postaci
rozmywają się. Nawet Marsylka niemal zostaje sprowadzona do poziomu
bezpłciowej heroiny, w której zakochuje się każdy napotkany mężczyzna.
Te wszystkie elementy powodują, że „Wiedźma…” wygląda jak pisany
poniekąd na siłę epizod, którego jedyną funkcją jest łączyć za sobą dwie
części opowieści. Niestety, ciągu dalszego nie uświadczymy, ponieważ
reszta zawartych w książce opowiadań jest już niepowiązana z cyklem.
Tak
jak „Ostatni człowiek”, o którym trudno stwierdzić, o czym to właściwie
jest. Zaczyna się od przydługiego opisu wojny, który zamiast
informować, nudzi. W ogóle, całe opowiadanie w większości składa się nie
z akcji, a streszczeń wydarzeń minionych, przerywanych nachalnym, dla
czytelnika niemal zabójczym, moralizowaniem. A na zakończenie jest
koniec świata. Chyba. Nie jestem pewna, ponieważ w miarę trwania
opowieść traci resztki spójności. Nie zaprzeczę, pojawia się kilka
niezłych momentów, jak choćby klątwa zmieniająca ludzi w demony, lecz
całość jest tak zagmatwana, że nawet po kilkukrotnej lekturze ciężko
zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Następnie
mamy „Ogród Boga”, najlepszy tekst w zbiorze. Co prawda początek pozuje
na science fiction, jednak nie dajcie się zmylić. Poziom „naukowości”
ani razu nie wykracza poza zakres wiedzy dostępnej dla przeciętnego
licealisty, ewentualnie osoby potrafiącej korzystać z wyszukiwarki
internetowej. Na dokładkę, lada moment pojawiają się wiecznie młodzi
ludzie, diabeł, a nawet sam Bóg. I tak oto mamy fantasy. Zaczyna się
dosyć niewinnie. Ot, zwykły rejs turystyczny szlakiem Drogi Mlecznej.
Nic specjalnego. Jednak dwudziestego dnia lotu zaczynają dziać się
dziwne rzeczy. Statek traci łączność nie tylko z macierzystym portem,
lecz Ziemią w ogóle, a sterowanie oraz przyrządy nawigacyjne zaczynają
szwankować. Ani załoga, ani turyści nie podejrzewają tego, co ma
nadejść. Tym razem autorka prawie w ogóle nie moralizuje, a jednak tekst
jest głęboki oraz poruszający (rzekłabym nawet wstrząsający). Każdy
jest na swój sposób wyjątkowy, obdarzony w pełni ludzką osobowością. Nie
sposób ich nie polubić… niestety. Niestety, bo pisarka urządza
prawdziwą rzeźnię. Zakończenie – notabene genialne, bardzo zaskakujące
oraz kapkę tajemnicze – u nieco wrażliwszych osób może wywołać prawdziwą
traumę. Jedno jest pewne, „Ogród…” nie jest tekstem, który łatwo
ulatuje z pamięci.
Ostatnia opowieść – „Krew z
krwi”, posiada tylko jedną wadę: jest opowiadaniem. Gdybym spróbowała go
streścić, choćby pobieżnie, recenzja rozrosłaby się do rozmiarów wręcz
monstrualnych. Pomysłów, wątków, postaci, zwrotów akcji – tego
wszystkiego spokojnie starczyłoby na ponad trzystustronicową powieść,
albo i całą trylogię. Upchane w tak niewielkiej formie, zamiast
zachwycać i wciągać, przyprawiają o ból głowy. Cały czas coś się dzieje,
bohaterowie nieustannie wpadają z jednych kłopotów w drugie. Brak
spokojnych momentów, w których czytelnik mógłby złapać oddech. Zawrotne
tempo akcji sprawia, że aby wszystko zrozumieć nierzadko trzeba jeszcze
raz przeczytać dłuższy fragment, a czasami, nawet po kilkukrotnej
lekturze, niektóre ciągi zdarzeń wciąż zdają się być pozbawione logiki.
Jednak na największe współczucie zasługują główni bohaterowie. Biedacy,
tak są zalatani, że zupełnie nie mają czasu, aby zaprezentować swe
osobowości. O ile o dziewczynie-medium – Evu, da się jeszcze coś
powiedzieć, o tyle jej bracia zostali straszliwie pokrzywdzeni.
Jednowymiarowi, płytcy, mdli. Całkowicie pozbawieni jakichkolwiek
charakterystycznych cech, podczas czytania nieustanie zlewają się w
jedną postać. W sumie, nic w tym dziwnego. Główną rolą młodzieńców jest
podążanie za siostrą, działać samodzielnie mają okazję jedynie wtedy,
gdy Evu znika, wpada w tarapaty lub jest nieprzytomna. A, nie
zapominajmy jeszcze o zakończeniu. Chwali się autorce, że nie produkuje
tak modnych ostatnio przesłodzonych „happy endów”, ale doprawdy, w drugą
stronę też nie należy przesadzać. Całe szczęście, przynajmniej tym
razem nie następuje koniec świata, zaledwie kilka pomniejszych tragedii
oraz masakr.
Cóż, to już koniec zbioru opowiadań,
teraz pozostaje jedynie podsumować całość. Korekta mogłaby być lepsza.
Parę razy pojawiają się błędy typu „l” zamiast „ł” oraz dziwaczne
odstępy, jakby ktoś przypadkiem wcisnął „enter”. Poza tym, nigdy nie
uwierzę, iż autorki żadną miarą nie dało się przekonać do rezygnacji
chociażby z kilku wielokropków. Jest ich tak wiele, aż ciężko czytać. W
niektórych momentach trzema kropkami kończy się niemal każde zdanie.
Jednak nie obwiniajmy o wszystko nieszczęsnych korektorów. Niektóre
potknięcia, takie jak brak spójności wydarzeń czy „płaskie” postaci
męskie, wynikają głównie z niedoświadczenia pisarki. Niedoświadczenia, z
którego – jak „Ogród Boga” dobitnie udowadnia – Wiśniewska bardzo
szybko wyrasta. Już teraz dysponuje sprawnością językową, o której wielu
początkujących twórców może jedynie pomarzyć. Przy tym nie boi się być
oryginalna. Zamiast bezmyślnie kopiować motywy ze „Zmierzchów”,
„Potterów” oraz „Tolkienów”, używa swojej własnej wyobraźni oraz naszej
rodzimej, jakże bogatej, słowiańskiej mitologii. Gdyby tylko nie
odznaczała się tak pesymistycznym sposobem postrzegania świata. Nawet
najlżejsze utwory znajdujące się w „Zefirze” mają posmak goryczy,
dlatego czytanie za jednym zamachem całego zbioru jest nie
najszczęśliwszym pomysłem. Ale mimo to, gdy Wiśniewska wyda nową
książkę, z chęcią po nią sięgnę. Może ktoś to odbierze jako przejaw
niepoprawnego optymizmu, lecz naprawdę wierzę, że autorka ma talent i
kiedyś stworzy dzieło, które nas wszystkich zaskoczy. Co się zaś tyczy
jej debiutanckiej antologii, warto do niej zajrzeć głównie z powodu
„Ogrodu Boga” oraz „Królewiątka”.
Ocena:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz