czwartek, 27 czerwca 2013

Katarzyna B. Stachowiak – „W kolorze krwi. Wieczna miłość”

Oto stało się, Polska doczekała się własnego „Zmierzchu”. Niestety. Tekst dosłownie woła o porządną korektę. Roi się w nim od błędów interpunkcyjnych, powtórzeń oraz literówek. Co gorsza, kwestie językowe to dopiero wierzchołek góry lodowej. Oto czym może zaowocować przedwczesny debiut osoby posiadającej talent. Ku przestrodze.

Wiek XIX, Anglia. Po nagłej śmierci rodziców młody szlachcic – Lucas Westmoore, postanawia wraz z siostrą Elizabeth przenieść się na wieś. Posunięcie to, zamiast przynieść ulgę cierpiącej dziewczynie, sprawia, iż ta czuje się osamotniona oraz nudzi się śmiertelnie. Jednak wiejska rutyna zostaje przerwana, gdy nastoletnia arystokratka „niechcący” podsłuchuje rozmowę służących. Tak oto panienka Westmoore dowiaduje się o Bestii – tajemniczej istocie mordującej okolicznych chłopów. Aby dowiedzieć się czegoś więcej, szlachcianka terroryzuje służbę i każe zawieźć się do miejscowej zielarki zwanej Wiedźmą. Rzeczona kobieta o krwiożerczym potworze mówi niewiele, za to przepowiada bohaterce wielką miłość, silniejszą nawet od śmierci. Niedługo potem Elizabeth spotyka Roderica… Co będzie dalej, nietrudno się domyślić.

Książka, a właściwie e-book, Katarzyny B. Stachowiak jest znakiem nowych czasów. Czasów, gdy sztuka przestaje być domeną elit. Czasów, w których każdy może wydać swoje dzieło sam i to stosunkowo niewielkim kosztem. Czasów Internetu, self-publishingu oraz książki elektronicznej. Tylko czy taki debiutancki tekst, pisany przez autorkę kompletnie niedoświadczoną oraz nietknięty okiem wydawcy, może dorównywać jakością pozycjom stojącym na księgarnianych półkach? Niestety, lektura powieści „W kolorze krwi – wieczna miłość” potwierdza sporą część moich obaw.

Tekst aż woła o porządną korektę. Dosłownie roi się w nim od błędów interpunkcyjnych. Przecinków brakuje nawet w miejscach najbardziej oczywistych. Za to ilość wielokropków osiąga wielkość przyprawiającą o zawrót głowy. Nieczęsto, ale jednak pojawiają się powtórzenia, a literówki występują we wszystkich możliwych odmianach, od dyskretnych (tu „ł” zabraknie, tam „e” zamiast „ę”) poczynając, poprzez całkiem zabawne (jeden z bohaterów wypił „kieliszek szamana”), po wykrywalne nawet dla zwykłego Worda („poszarpywanie”). Nie zabrakło także ogromnych stad zaimków. I tak dowiadujemy się, że ona dotyka swoją ręką jego dłoni, nawet gdy bohaterowie są kompletnie sami pośrodku pustkowia. Jednak to nie wszystko, w książce pojawiają się również niedoskonałości niezwiązane z poprawnością językową, których wykrywaniem zwykle zajmują się redaktorzy w szanujących się wydawnictwach. Mianowicie autorka irytująco często się powtarza. Zupełnie jakby zapominała, iż podała dane informacje ledwie kilka stron wcześniej bądź też posądzała czytelników o zaawansowaną sklerozę. Następnie mamy błędną stylizację językową (jakoś ciężko mi sobie wyobrazić, aby dziewiętnastowieczni dżentelmeni używali takich słów jak „wkurzyć” czy „super”) oraz niekonsekwencję. Na przykład pozujący na wszechwiedzącego narrator stwierdza, że Elizabeth jest rozważną młodą kobietą gotową stanowić o własnym losie, gdy ta ledwie kilka akapitów wcześniej zachowuje się jak nieodpowiedzialny, rozwydrzony bachor, którego należałoby przełożyć przez kolano i porządnie sprać.

Bardzo chciałabym, aby był to już koniec listy wad, lecz, niestety, nie można zapomnieć o sprawach niezwiązanych z korektą. „W kolorze krwi – wieczna miłość” nie zalicza się do dzieł wielowątkowych. Wszystko kręci się wokół uczucia Elizabeth i Roderica. Reszta to tylko przeszkody, które musi ono pokonać, co oczywiście – dzięki ogromnej mocy prawdziwej miłości – się udaje (aczkolwiek nie zawsze bez ofiar.) Kiedy już na horyzoncie zamigocze coś przypominającego wątek poboczny, to albo zaraz się kończy, albo dołącza do wątku głównego, albo zostaje zapomniane i przemilczane. Ledwie akcja zacznie nabierać tempa, zaraz zostaje brutalnie przerwana niemiłosiernie długimi dialogami bohaterów, składającymi się głównie z wyświechtanych frazesów o miłości oraz patetycznych zapewnień o potędze prawdziwego uczucia. Nawet zakończenie, w założeniu dramatyczne oraz wzruszające, zostało koszmarnie przegadane. Niezwykle irytuje również niemal całkowity brak opisów wnętrz. Gdzieś w Anglii mamy jakiś pokój w jakimś dworze w jakiejś wsi, ewentualnie w jakiejś dzielnicy Londynu. Sytuacja wcale się nie poprawia, kiedy akcja przenosi się do Ameryki Północnej. Niby pada nazwa (wymyślonego przez autorkę) miasta – Elizabeth Town, jednak poza nią nie ma żadnych danych, dzięki którym dałoby się choćby w przybliżeniu ustalić położenie danej miejscowości. Nawet włosy Lucasa i wierzba płacząca (notabene pojawiająca się może ze dwa razy) doczekały się dokładniejszego opisu niż wszystkie pomieszczenia, budynki oraz miasta razem wzięte.

Wreszcie należy przejść do zarzutu koronnego: braku oryginalności. „W kolorze krwi – wieczna miłość” autorka serwuje nam obdarzone nadludzkimi mocami, niezwykle piękne wampiry, którym słoneczko nie szkodzi, a także zmiennokształtnych pochodzenia indiańskiego, mających za zadanie bronić ludzkości przed krwiopijcami. Na dokładkę przywódca tych drugich (o dziwo) zakochuje się w Elizabeth. Skojarzenie ze „Zmierzchem” Stephenie Meyer nasuwa się samo. Nie twierdzę tutaj wcale, że dzieło Katarzyny B. Stachowiak jest plagiatem czy też kopią z zaledwie kilkoma poprawkami kosmetycznymi. Autorka wprowadziła wiele naprawdę ciekawych pomysłów, demonstrując przy tym ogromną wiedzę z zakresu kulturoznawstwa. Niestety, osadziła to wszystko na oklepanym szkielecie. Tak oto powstał jeszcze jeden ckliwy harlequin z wampirem. Szkoda, bardzo szkoda, ponieważ pomimo swych licznych wad książka okazała się wielce wciągająca. Czytałam ją jak zahipnotyzowana, jednym tchem. Dosłownie nie mogłam się oderwać! Katarzyna B. Stachowiak niezaprzeczalnie posiada talent – potrafi rzucić urok na czytelnika, wciągnąć go do swojego świata oraz sprawić, że przestanie dostrzegać niedoskonałości. Te wszystkie błędy, nielogiczności oraz wiejące nudą dialogi wciąż tam są, jednak jakoś ich się nie zauważa. Po prostu omija się co bardziej patetyczne momenty i czyta dalej. Może wybitne dzieło literatury to nie jest, a jednak daje wszystko, czego dziś oczekuje się od książek: odprężenie, rozrywkę oraz przekonanie, że tak zwana prawdziwa miłość istnieje. Dlatego pozycję „W kolorze krwi – wieczna miłość” polecam głównie czytelnikom mniej wymagającym, lubujących się w „Zmierzchu” oraz tanich harlequinach sprzedawanych w kioskach. Jeśli masz alergię na wampiry, a samo słowo „romans” powoduje, iż uciekasz na drzewo, lepiej sobie daruj. Chyba że jesteś masochistą. W takim razie proszę, śmiało. 

Ocena: :star::star::star::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty::star-empty:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz