Wyborem tekstów do antologii „Nieśmiertelni.
Miłosne opowieści wampiryczne” zajęła się sama P.C. Cast. Jaki gust może
mieć wielokrotnie nagradzana autorka bestsellerowych powieści? Okazuje
się, że przeciętny. Jednak wciąż mogłoby być całkiem nieźle, gdyby nie
tłumacz, który najwyraźniej postanowił tomik zamordować.
Młoda
dziewczyna sięga po książkę. Czytając opis z tyłu okładki, zdaje się być
zadowolona. Zerka na tytuł. Jej twarz przybiera wyraz niesmaku
balansującego na granicy obrzydzenia. Pośpiesznie odkłada tom, jakby się
bała, że ktoś może ją z nim zobaczyć. Dlaczego? Ponieważ ze wszystkich
możliwych sposobów na przełożenie „Immortal: Love Stories with Bite”,
tłumacz wybrał ten, który momentalnie odstrasza trzy czwarte
potencjalnych czytelników.
Proszę mnie źle nie zrozumieć, wcale
nie zamierzam twierdzić, iż ten człowiek nie zna angielskiego. Wręcz
przeciwnie, z tego, co zauważyłam, z mową rodaków Szekspira radzi sobie
doskonale. Niestety, z językiem polskim jest już gorzej. Dla przykładu,
zdaje się być nieświadomy faktu posiadania przez niektóre słowa więcej
niż jednego znaczenia oraz skojarzeń – negatywnych lub pozytywnych –
które wywołują one w umyśle odbiorcy. Nie raz i nie dwa skutkuje to
zrujnowaniem nastroju, a czasami niezamierzonymi elementami komicznymi,
jak choćby w przypadku tytułu pierwszego opowiadania. Widząc słowa
„Nawiedzona miłość” trudno się nie uśmiechnąć. Tekst autorstwa Cynthii
Leitich Smith, wbrew temu, co sugeruje ów nieco niefortunny przekład,
nie jest zły, choć wybitnym również nazwać go nie można. Mieszkający w
podupadającym miasteczku chłopak postanawia otworzyć kino w budynku, w
którym ponoć straszy. Oczywiście okazuje się, że sprawa ma drugie dno
(bo jakżeby inaczej), a nawet i trzecie, jednak nie są to dna specjalnie
głębokie. Chociaż strona internetowa dla wampirów to koncepcja bardzo
interesująca, tajemnica z przeszłości nie jest szczególnie tajemnicza i
trudno jej nie odgadnąć.
Pomimo wszystko „Nawiedzona…” to lektura
całkiem przyjemna, czego, niestety, nie można powiedzieć o następującym
po niej „Bursztynowym dymie” Kristin Cast. Amerykański styl literacki –
szczególnie ten stosowany w powieściach dla młodzieży – różni się trochę
od polskiego. Przy przekładzie trzeba bardzo uważać, aby nie brzmiał
zbyt nisko czy wręcz kolokwialnie. Niestety nasz tłumacz postanawia
tłumaczyć wszystko niemal słowo w słowo, co w tym konkretnym przypadku
daje efekt iście piorunujący, gdyż styl, którym posłużyła się młoda Cast
– nawet na standardy amerykańskie – z wysokością ma tyle wspólnego, co
dno Rowu Mariańskiego. Dialogi brzmią, jak wypowiadane przez kompletnych
chamów, w dodatku takich, którym alkohol dawno zżarł mózgi, zaś
narracja prezentuje się niewiele lepiej. (Najczęściej powtarzane słowo
to „no”.) Trzeba przyznać, pasuje to do postaci, a zwłaszcza głównej
bohaterki, dla której umalowanie się jest wielkim zagadnieniem
filozoficznym. Sama akcja również nie jest specjalnie odkrywcza.
Małolata poznaje wampira (zabójczo przystojny, nie pije krwi, słoneczko
też mu niestraszne), który przemienia ją w Mary Sue, po czym razem
ruszają w świat walczyć ze złem. Krótko mówiąc, tekst jakby żywcem
wzięty z bloga gimnazjalistki. Chociaż nie, blogi gimnazjalistek bywają
lepsze. Naprawdę trudno oprzeć się wrażeniu, że „Bursztynowy…” do
antologii trafił tylko i wyłącznie dzięki matce autorki.
Następne
trzy opowiadania niełatwo jest równie jednoznacznie ocenić, każde z
innych powodów. „Martwy tropiciel. Opowieść o wampirach z Morganville”,
jak już sam podtytuł wskazuje, jest częścią popularnej serii Rachel
Caine. Tym razem autorka wrzuca nas w sam środek skomplikowanych relacji
między Shanem, a jego ojcem Frankiem, co zdecydowanie nie ułatwia
lektury nowym czytelnikom. Poczucie zagubienia dodatkowo potęguje scena,
gdy za sprawą tłumacza główny bohater na chwilę zmienia płeć. Z kolei
osoby, które miały już szansę poznać nieumarłych mieszkańców
Morganville, raczej nie będą zachwycone licznymi streszczeniami wydarzeń
z poprzednich tomów. Szkoda, bo mroczna historia człowieka gotowego na
wszystko, aby tylko zemścić się za śmierć żony i córki mogłaby być
naprawdę dobra, gdyby Caine potraktowała ją bardziej jak samodzielny
tekst, a mniej jak reklamę reszty cyklu.
Natomiast „Dobre maniery”
Tanith Lee wyglądają jakby pisały je trzy różne osoby, z których każda
posługiwała się innym stylem (czyżby tłumacz znów zaatakował?).
Chaotyczny, „poszatkowany”, a na dodatek przesycony wielokropkami
początek przechodzi w zabawny, na swój sposób nawet błyskotliwy środek,
który następnie zostaje zrujnowany płytkim, do bólu przesłodzonym
zakończeniem w stylu „ona spotkała jego, zakochali się w sobie bez
żadnego logicznego powodu i żyli długo i szczęśliwie”. Gdybym miała
oceniać jedynie rozwinięcie, „Dobre maniery” – co prawda głównie ze
względu na poczucie humoru, ale jednak – dostałyby całkiem niezłą notę.
Niestety, oceny nie można wystawiać na podstawie jednej trzeciej
opowiadania.
Trudno jest mi również
wypowiedzieć się o „Świetle księżyca” Richelle Mead, ponieważ jest to
jeden z tych tekstów, które zapomina się pięć minut po przeczytaniu. Nie
wyróżnia się niczym ani pozytywnie, ani negatywnie. Ot, jeszcze jedna
historyjka o wybrańcu, który aby uratować świat, musi zebrać drużynę.
Autorka naprawdę mogła się bardziej postarać. Wykreowane przez nią
uniwersum (rządy wampirów, dzielnice nędzy dla ludzi, loterie, których
„zwycięzca” zostaje skonsumowany) zasługuje na coś lepszego. Jednakowoż
jestem pewna, iż tym, co jest, gimnazjalistki będą zachwycone (głównie
za sprawą uroczego wątku miłosnego).
Całe szczęście nareszcie dochodzimy do najlepszej części zbioru, czyli opowiadań wyłamujących się ze kanonu popularnej pulpy o wampirach. Co prawda obrazów apokalipsy oraz terroru krwiopijców widzieliśmy już wiele, lecz „Przemieniona” autorstwa Nancy Holder znacznie odbiega od schematu. Tu, podobnie jak w przypadku sławnych „Ptaków” Hitchcocka, mamy do czynienia z nagłym, niezrozumiałym, wręcz niewytłumaczalnym atakiem. Wampiry pojawiają się znikąd. Nie stawiają żadnych żądań, po prostu bez słowa zaczynają rozszarpywać ludziom gardła. Czego chcą? Kto jest ich przywódcą? Współpracują ze sobą? Są inteligentne czy bezrozumne? Dlaczego nie działają telefony? Zaatakowano jedynie Nowy York? Stany Zjednoczone? Świat? Pośrodku tego chaosu błąka się samotnie młodziutka Jilly. Szesnastolatka stara się odszukać jedyną bliską jej osobę, która (prawdopodobnie) pozostała jeszcze przy życiu – Eliego, ukochanego chłopaka, a przy okazji geja. Na szczególną uwagę zasługuje nietypowy sposób narracji. Zamiast budowania na siłę nastroju grozy mamy styl przywodzący na myśl reportaż lub relację. Pozornie neutralny, dzięki subtelnym zabiegom zdradza odczucia bohaterki, a także nabiera cech lekkiej surrealistyczności. Efekt psuje nieco tłumacz (znowu). Tym razem obok standardowej przesadnej kolokwializacji języka serwuje nam zdecydowanie niepolską kolejność wyrazów w zdaniu. (Wielka szkoda, że bez pisemnej zgody wydawcy nie można cytować choćby najmniejszych fragmentów. Niektóre z tych dziwadeł nadawałyby się w sam raz do wystawiania w obwoźnym cyrku.) Braki językowe przynajmniej częściowo rekompensuje poczucie humoru autorki. Nienachalne, sarkastyczno-ironiczne, trafnie komentuje świat oraz ludzi. Prawdziwe apogeum osiąga w błyskotliwej, naprawdę zaskakującej puencie, która powinna rozweselić nawet największego ponuraka. Tak, dla niej warto na chwilę zapomnieć o tłumaczu.
„Żarłoczne” Rachel Vincent powinien poznać każdy miłośnik fantastyki, ponieważ mamy tu rzadką okazję podziwiać jedne z istot, które zainspirowały Tolkiena do stworzenia nowego, teraz już kanonicznego, obrazu elfa – wywodzące się z celtyckiej mitologii leanan sídhe. Akcja opowiadania znacznie obiega od tego, do czego przyzwyczaiły nas tzw. „romanse paranormalne” dla młodzieży. Zamiast miłości od pierwszego wejrzenia, mamy fascynację drapieżnika smakowitą ofiarą, a poruszane kwestie szczególnie mocno przemówią do twórców i artystów, niekoniecznie związanych z muzyką. Pytania o to, jak wiele można poświęcić dla sztuki oraz o cenę, którą trzeba zapłacić za chwilę twórczego szału są uniwersalne dla każdego obdarzonego talentem człowieka, od pisarza, poprzez baletnicę, po matematyka.
Wieńcząca antologię „Wolna. Opowieść z Wiecznej Nocy” Claudii Gray osiąga to, co nie udało się „Martwemu tropicielowi”. Choć jest powiązana z cyklem książkowym, posiada wartość również sama w sobie. Właściwie, gdyby nie podtytuł, nigdy bym nie pomyślała, iż nie stanowi zamkniętej całości. Fabuła stanowi przeciwieństwo tego, co zwykle widujemy w wampirycznych opowieściach dla nastolatek: zamiast czasów współczesnych mamy XIX-wieczny Nowy Orlean, wampirowi daleko do ideału ukochanego czy w ogóle postaci pozytywnej, a heroina jest silną młodą osobą, która podczas opowiadania dojrzewa, a na koniec bierze swój los we własne ręce, nareszcie wiedząc, czego chce i jak to zdobyć. Krótko mówiąc, to ciekawa, dobrze napisana feministyczna historia. Co prawda niewolnictwo zostało sportretowane nieco naiwnie, a opisowi epoki zabrakło wyrazistości (czasami świat przedstawiony przypomina zaledwie nieco ucharakteryzowaną współczesność), jednak mamy do czynienia z krótkim opowiadaniem, a nie powieścią historyczną, więc można to wybaczyć.
Podsumowując, poszczególne opowiadania prezentują się następująco:
„Nawiedzona miłość” 6/10,
„Bursztynowy dym” 1/10,
„Martwy tropiciel. Opowieść o wampirach z Morganville” 5/10,
„Dobre maniery” 3/10,
„Świtało księżyca” 6/10,
„Przemieniona” 8/10,
„Żarłoczne” 8/10,
„Wolna. Opowieści z Wiecznej Nocy” 7/10.
Średnia arytmetyczna wynosi dokładnie 5,5. Teraz muszę zdecydować: zaokrąglić w górę czy w dół. Hmm, pomyślmy… Obniżam. Za tłumacza.
Ocena:
Całe szczęście nareszcie dochodzimy do najlepszej części zbioru, czyli opowiadań wyłamujących się ze kanonu popularnej pulpy o wampirach. Co prawda obrazów apokalipsy oraz terroru krwiopijców widzieliśmy już wiele, lecz „Przemieniona” autorstwa Nancy Holder znacznie odbiega od schematu. Tu, podobnie jak w przypadku sławnych „Ptaków” Hitchcocka, mamy do czynienia z nagłym, niezrozumiałym, wręcz niewytłumaczalnym atakiem. Wampiry pojawiają się znikąd. Nie stawiają żadnych żądań, po prostu bez słowa zaczynają rozszarpywać ludziom gardła. Czego chcą? Kto jest ich przywódcą? Współpracują ze sobą? Są inteligentne czy bezrozumne? Dlaczego nie działają telefony? Zaatakowano jedynie Nowy York? Stany Zjednoczone? Świat? Pośrodku tego chaosu błąka się samotnie młodziutka Jilly. Szesnastolatka stara się odszukać jedyną bliską jej osobę, która (prawdopodobnie) pozostała jeszcze przy życiu – Eliego, ukochanego chłopaka, a przy okazji geja. Na szczególną uwagę zasługuje nietypowy sposób narracji. Zamiast budowania na siłę nastroju grozy mamy styl przywodzący na myśl reportaż lub relację. Pozornie neutralny, dzięki subtelnym zabiegom zdradza odczucia bohaterki, a także nabiera cech lekkiej surrealistyczności. Efekt psuje nieco tłumacz (znowu). Tym razem obok standardowej przesadnej kolokwializacji języka serwuje nam zdecydowanie niepolską kolejność wyrazów w zdaniu. (Wielka szkoda, że bez pisemnej zgody wydawcy nie można cytować choćby najmniejszych fragmentów. Niektóre z tych dziwadeł nadawałyby się w sam raz do wystawiania w obwoźnym cyrku.) Braki językowe przynajmniej częściowo rekompensuje poczucie humoru autorki. Nienachalne, sarkastyczno-ironiczne, trafnie komentuje świat oraz ludzi. Prawdziwe apogeum osiąga w błyskotliwej, naprawdę zaskakującej puencie, która powinna rozweselić nawet największego ponuraka. Tak, dla niej warto na chwilę zapomnieć o tłumaczu.
„Żarłoczne” Rachel Vincent powinien poznać każdy miłośnik fantastyki, ponieważ mamy tu rzadką okazję podziwiać jedne z istot, które zainspirowały Tolkiena do stworzenia nowego, teraz już kanonicznego, obrazu elfa – wywodzące się z celtyckiej mitologii leanan sídhe. Akcja opowiadania znacznie obiega od tego, do czego przyzwyczaiły nas tzw. „romanse paranormalne” dla młodzieży. Zamiast miłości od pierwszego wejrzenia, mamy fascynację drapieżnika smakowitą ofiarą, a poruszane kwestie szczególnie mocno przemówią do twórców i artystów, niekoniecznie związanych z muzyką. Pytania o to, jak wiele można poświęcić dla sztuki oraz o cenę, którą trzeba zapłacić za chwilę twórczego szału są uniwersalne dla każdego obdarzonego talentem człowieka, od pisarza, poprzez baletnicę, po matematyka.
Wieńcząca antologię „Wolna. Opowieść z Wiecznej Nocy” Claudii Gray osiąga to, co nie udało się „Martwemu tropicielowi”. Choć jest powiązana z cyklem książkowym, posiada wartość również sama w sobie. Właściwie, gdyby nie podtytuł, nigdy bym nie pomyślała, iż nie stanowi zamkniętej całości. Fabuła stanowi przeciwieństwo tego, co zwykle widujemy w wampirycznych opowieściach dla nastolatek: zamiast czasów współczesnych mamy XIX-wieczny Nowy Orlean, wampirowi daleko do ideału ukochanego czy w ogóle postaci pozytywnej, a heroina jest silną młodą osobą, która podczas opowiadania dojrzewa, a na koniec bierze swój los we własne ręce, nareszcie wiedząc, czego chce i jak to zdobyć. Krótko mówiąc, to ciekawa, dobrze napisana feministyczna historia. Co prawda niewolnictwo zostało sportretowane nieco naiwnie, a opisowi epoki zabrakło wyrazistości (czasami świat przedstawiony przypomina zaledwie nieco ucharakteryzowaną współczesność), jednak mamy do czynienia z krótkim opowiadaniem, a nie powieścią historyczną, więc można to wybaczyć.
Podsumowując, poszczególne opowiadania prezentują się następująco:
„Nawiedzona miłość” 6/10,
„Bursztynowy dym” 1/10,
„Martwy tropiciel. Opowieść o wampirach z Morganville” 5/10,
„Dobre maniery” 3/10,
„Świtało księżyca” 6/10,
„Przemieniona” 8/10,
„Żarłoczne” 8/10,
„Wolna. Opowieści z Wiecznej Nocy” 7/10.
Średnia arytmetyczna wynosi dokładnie 5,5. Teraz muszę zdecydować: zaokrąglić w górę czy w dół. Hmm, pomyślmy… Obniżam. Za tłumacza.
Ocena:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz